Weźmy takie kopanie rowów – jeśli ktoś kopie złe rowy, to dlaczego należy go w jakikolwiek sposób wspierać, powinien się albo podszkolić, albo zmienić zawód” – na takim przykładzie Kazik Staszewski tłumaczył w RMF FM swoją niechęć do ustaw wspierających artystów. Trwa kolejna już odsłona medialnych sporów o profesjonalne aspekty sztuki. Specyfikę stosunku dzisiejszej polskiej opinii publicznej do artystów definiował niedawno Bartek Chaciński (POLITYKA 22): „artyści, choć kochani pojedynczo, łatwo stają się zbiorowym wrogiem publicznym”. Może dlatego, że określani jako grupa zawodowa tracą nimb wyjątkowości, który we wciąż silnym u nas romantycznym micie artysty kłóci się ze sferą ekonomicznego dobrostanu? A przecież opowieści o wielkich karierach, za którymi idą wielkie pieniądze, raczej nie psują reputacji twórców. Kiedy Olga Tokarczuk otrzymywała literackiego Nobla, media skrzętnie wyliczały pieniężną wysokość nagrody, a mimo to nie było głośnych przypadków piętnowania za kłujący w oczy przychód finansowy.
Tak czy inaczej – z artystami jest kłopot. I wygląda na to, że w Polsce mieliśmy go od dawna.
Narodowy antyelitaryzm
W II Rzeczpospolitej intensywnie spierano się z romantycznym mitem, który oddalał „sztukę” od „życia”, więc tym bardziej w oczach zwyczajnych ludzi deprecjonował społeczną kondycję artysty. W latach 20., piórem Tadeusza Peipera w krakowskiej „Zwrotnicy”, dobijali ten mit awangardziści, drwiąc z młodopolskiej postaci „artysty kapłana”, kultywowanej – jak pisał Peiper – przez „kamedułów sztuki”. Sztuka, zdaniem lidera awangardy krakowskiej, winna być rewolucyjna ze swej istoty; winna być nawet nie „dla proletariatu”, ale wręcz „proletariatem”.