Co się w Polsce czyta? Weźmy taką historię. Miejsce akcji: Podkowy, nawet nie wioska, ale przysiółek z trzema chatami na krzyż gdzieś w Beskidzie Żywieckim. W jednej z nich sierżant Nowak odnajduje zwłoki starszej kobiety. A prócz trupa ukryte pod schodami, zapraszająco otwarte drzwi do piwnicy. W aucie czeka nastoletni chłopak, domniemany syn i zabójca.
Albo taką: mężczyzna zwleka się z łóżka, bo pies żąda spaceru. Dochodzi szósta rano, wieś spowija jeszcze mgła. Jedyne, co to miejsce wyróżnia, to widoczny z kosmosu, gigantyczny zbiornik na ścieki. Otoczony wałem, który właśnie zaczął się sypać. Mężczyzna z jego czworonogiem to jedyne śmiertelne ofiary katastrofy. Mają pecha, giną pod piachem i żwirem, choć cała konstrukcja, nadzorowana przez państwową spółkę, dopiero co przeszła przegląd. Coś tu nie gra. I wkoło śmierdzi kretem (do udrażniania rur, rzecz jasna).
Albo inna historia, z trzeciej książki: jest piątek, bohaterka odlicza godziny do weekendu, przedtem musi jednak przyjąć trzech niełatwych pacjentów. Prowadzi w Oslo swój prywatny gabinet psychoterapeutyczny. Tego ranka zostaje w domu sama. Jej mąż wyjeżdża z kolegami na narty, co prawda wieczorem wychodzi na jaw, że nie dojechał. Chociaż dał znać przez telefon, że jest już na miejscu. Coś tu się nie klei.
W czwartej wydanej w czasie pandemii książce (tytuły i sprawców ujawnimy dalej, jak to w kryminale – red.) poszukiwaniom zaginionego mężczyzny co rusz towarzyszy ordynarne mordobicie.
Z cyklicznych badań Biblioteki Narodowej wiadomo, i to się zasadniczo od lat nie zmienia, że najpopularniejsza jest w Polsce literatura obyczajowa. Kryminał, thriller, sensacja – zajmują razem drugie miejsce. Z czystą literaturą gatunkową mamy jednak do czynienia coraz rzadziej, a najlepsze kryminalne wątki to te, w które da się wpleść nieco mniej lub bardziej zawoalowanej społecznej obserwacji i diagnozy czy domieszki wcale niebanalnej psychologii.