Ktoś, kto znajomość z twórczością Krzysztofa Warlikowskiego zacząłby od jego ubiegłorocznej premiery „Kruma” Hanocha Levina, nie uwierzyłby, że wyreżyserował go buntownik i skandalista. Oglądając tę panoramę małomiasteczkowego życia, układającą się w uniwersalny obraz egzystencji ludzkiej, w jej twórcy widziałby raczej artystę ze skłonnością do melancholii. Tymczasem w 2006 r. Warlikowski znów zyskał miano prowokatora.
Dowody? Najpierw premierę jego „Wozzecka” Albana Berga w warszawskim Teatrze Wielkim poprzedziła, niepierwsza już w karierze reżysera, afera majtkowa. O nałożenie bielizny śpiewakowi Matteo De Monti’emu zaapelowali obrońcy moralności z „Naszego Dziennika”, a wrażliwy na goliznę bank BPH wycofał się ze sponsorowania przedstawienia. Następna była wyreżyserowana w Holandii „Madame de Sade” Yukio Mishimy. Warlikowski zbudował świat jakby żywcem wycięty z magazynu „Vogue”, piękny i pozbawiony pojęcia grzechu. Wszystkie role (poza rolą służącej) grali mężczyźni. Latem reżyser zadebiutował w Operze Paryskiej. Jego „Ifigenia na Taurydzie”, z akcją osadzoną w luksusowym domu starców gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu, wywołała ostre spory zarówno nad Sekwaną, jak i nad Wisłą. Natychmiast pojawiły się kolejne propozycje operowe: z Paryża, Brukseli, Berlina i Monachium. Jesienią zaś warszawscy radni wyszli z propozycją utworzenia miejskiej instytucji kultury – Teatru Krzysztofa Warlikowskiego.
Uciekinier i poszukiwacz
Teatr Krzysztofa Warlikowskiego wykluwał się powoli. Jeśli dziś mówimy, że jego zasadą jest poszukiwanie wstydliwych, bolących współczesnego człowieka punktów, by następnie bezbłędnie w nie uderzyć i wywołać prowadzący do zrozumienia i akceptacji wstrząs – to początków tego szukać można w miejscu urodzenia Warlikowskiego, w Szczecinie.