SZTANDAR CHWAŁY
Janusz Wróblewski
Eastwood przywraca właściwe proporcje takim pojęciom jak honor, godność, ofiara.
Clint Eastwood (77 lat) postanowił chyba na starość, że będzie robił tylko takie filmy, które coś znaczą. Żadnego czapkowania przed masową widownią. Tylko misja i sprawa. Takie już było oscarowe „Za wszelką cenę”. I podobnie jest w „Sztandarze chwały”, militarnej epopei poświęconej jednej z najkrwawszych bitew w czasie II wojny światowej, stoczonej w lutym 1945 r. w Azji.
W walkach na położonej na Pacyfiku wyspie Iwo Jima, służącej Japończykom za bazę wczesnego ostrzegania, zginęli niemal wszyscy jej obrońcy i kilka tysięcy aliantów. Eastwood pokazuje inwazję oczami Amerykanów w niemodnej stylistyce paradokumentalnego kina batalistycznego, gdzie wybuchy i krew wyglądają mało atrakcyjnie. Paradoksalnie jednak to nie sam przebieg pieczołowicie przez niego rekonstruowanej wojskowej akcji jest tu najważniejszy. Właściwym tematem jest cena patriotyzmu i sens bohaterstwa żołnierzy piechoty morskiej, a konkretnie pięciu marines i sanitariusza, którzy zatykają amerykańską flagę na górze Suribachi. Sam moment zatknięcia flagi – z ich punktu widzenia nieistotny – został uwieczniony na zdjęciu wykonanym przez fotografa Joe Rosenthala i niemal natychmiast posłużył za symbol heroizmu i zwycięstwa amerykańskiej armii, mimo że do ogłoszenia końca wojny było jeszcze daleko. Wbrew woli uczestników tego wydarzenia amerykańskie media okrzyknęły ich narodowymi idolami i wykorzystały ich popularność do zbiórki pieniędzy na finansowanie nakładów wojennych.
"Sztandar chwały" i "Listy z Iwo Jimy" Clinta Eastwooda – militarna epopeja w dwóch odsłonach.
Reklama