Rockopera wyreżyserowana przez francuskiego wizjonera Leosa Caraxa z dialogami w formie melorecytacji jest wielopoziomową opowieścią o destrukcyjnej relacji utalentowanych artystów: sopranistki i neurotycznego komika. Życie w blasku fleszy, wszystko na pokaz – znów oglądamy na wielkim ekranie świat celebrytów, którzy zajęci sprzedawaniem prywatności gonią za sławą, nie radzą sobie z codziennością, zaniedbują dziecko, dla kariery niszczą miłość.
W pierwszej chwili historia rywalizacji oddalających się od siebie kochanków, granych przez Marion Cotillard i Adama Drivera, nasuwa skojarzenia z hollywoodzkim klasykiem „Narodziny gwiazdy”. Błyskawiczna wspinaczka na szczyt nikomu nieznanej piosenkarki i powolne osuwanie się na dno jej utytułowanego partnera, rockmana-alkoholika, filmowana była wielokrotnie, ostatnio z udziałem Lady Gagi i Bradleya Coopera. Romantyczną wersję mitu współczesnych marzycieli brawurowo rozwinął Damien Chazelle w gatunkowym, obsypanym sześcioma Oscarami musicalu „La La Land” z Emmą Stone i Ryanem Goslingiem. A jednak, mimo pokrewieństw w warstwie fabularnej, zamiast powtórki, „Annette” niesie jakąś obłąkańczą siłę, stawiającą ten film w rzędzie niezwykle oryginalnych, wręcz oszałamiających fantazji przebijających tamte dokonania. W tym udziwnionym musicalu (ze ścieżką dźwiękową duetu Sparks) wszystko rozgrywa się na granicy halucynacji. Rytm piosenek wyznaczają powtarzane w kółko te same słowa, a całość odbywającego się na planie – czyli w głowie Caraxa – przedstawienia zostaje wzięta w cudzysłów, jak u Felliniego w „Osiem i pół”.
Komik ściąga majtki
Driver gra wziętego komika stand-upowego, budującego swoją popularność na zadziwiającej sprzeczności. Jako pragnący uwielbienia narcyz ekshibicjonista z premedytacją użala się nad sobą.