Nie umiemy się dogadać w sprawie polskiego kanonu lektur. W tym roku bohaterką sporów – czy raczej ich czarnym charakterem – została Zofia Kossak-Szczucka, autorka głównie dwudziestolecia międzywojennego. Trafiła do spisu lektur na wszystkich poziomach edukacji, od podstawówki po szkołę średnią, czego nie dostąpił nawet Karol Wojtyła. Choć tytuły budzące najwięcej protestów – zwłaszcza „Pożoga” – są na listach uzupełniających i mogą zostać na lekcjach pominięte.
Niezależnie od tego, czy nauczyciele skorzystają z ministerialnych podpowiedzi, gorliwa obrona prozy Kossak-Szczuckiej jednak zastanawia. Można pomyśleć, że PiS bardzo tę twórczość ceni, tak jak nie ceni poezji Marcina Świetlickiego, który dla odmiany zewsząd zniknął. Jakimś wytłumaczeniem tych przetasowań jest to opublikowane przez resort edukacji: „Zmiany (…) polegają na zaproponowaniu takich pozycji książkowych, które warto omawiać z uczniami ze względu na ich walory edukacyjne i wychowawcze (czytelny system wartości), elementy konstrukcyjne utworu (konstrukcja świata przedstawionego, wyraziście zarysowana akcja) oraz warstwę językową utworu (polszczyzna staranna, pozbawiona wulgaryzmów i kolokwializmów, nadmiernych ozdobników)”.
W przypadku Kossak-Szczuckiej ten „system wartości” jest czytelny. Ale zależy, kto akurat czyta. Adam Leszczyński na łamach „Gazety Wyborczej” ostrzega przed sączeniem do szkół nacjonalizmu w wersji „hard”, minister Czarnek opowiada tymczasem o niesłusznie pomijanej „chrześcijańskiej pisarce, która mówiła prawdę i niekiedy wytykała niektórym środowiskom żydowskim antypolonizm” (z wywiadu dla wPolityce.pl). Pytanie, czy szkolna młodzież w ogóle będzie umiała i chciała roztrząsać, kto ma tu rację?