Gdyby zrobić ranking najczęściej nieczytanych książek, „Ulisses” prawdopodobnie by wygrał. Każdy o nim słyszał, niektórzy mają na półce, ale prawie nikt nie czytał, a jeśli już, to nie do końca. Nieczytane dzieło urosło do rangi mitycznego monstrum, które nie tylko zrewolucjonizowało literaturę, ale i wpłynęło na popkulturę – choćby monolog Molly Bloom śpiewany przez Kate Bush w „The Sensual World”. „Ulisses” w Wielkiej Brytanii był zakazany (dlatego ukazał się we Francji), a w Stanach palono egzemplarze, bo uznano go za powieść obsceniczną, nie podobał się też jego antyklerykalizm. Pierwszy polski przekład Macieja Słomczyńskiego ukazał się w 1969 r. i błyskawicznie zniknął z księgarń – stał się towarem deficytowym. Po „Ulissesa” ustawiały się kolejki – można go było dostać albo spod lady, kiedy jakaś znajoma sprzedawczyni z Domu Książki odłożyła egzemplarz, albo na bazarze u bukinistów, którzy sprzedawali chodliwe pozycje po zawyżonych cenach. „Ulissesa” należało mieć, nosić pod pachą i udawać, że się go przeczytało – za to masowo czytano w tym czasie kryminały pisane przez tego samego Słomczyńskiego pod pseudonimem Joe Alex.
Pierre Bayard, autor „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało”, nie przeczytał „Ulissesa”, ale prowadził o nim zajęcia ze studentami. Bo każdy jakoś go tam zna i nie zna jednocześnie.
Kiedy więc łódzkie wydawnictwo Officyna ogłosiło datę premiery nowego przekładu „Ulissesa” dokonanego przez Macieja Świerkockiego, wydawało się, że dużego zainteresowania nie będzie. A tymczasem w mediach społecznościowych zawrzało. „No to może wreszcie go przeczytam?” – pytał ten i ów, powstała nawet grupa facebookowa „Tłumaczenie ostatniej szansy”, gdzie można się dzielić uwagami i porównywać tłumaczenia.