Szkoda, że Maradona nie dożył premiery filmu „To była ręka Boga”. Jego życie pełne było hołdów oraz wyrazów uznania – autentycznych i wzruszających, interesownych i lizusowskich. Jednak dopiero reżyser Paolo Sorrentino, wielki fan futbolu, uchwycił neapolitański kult Diego symbolicznie, bez patosu ani padania na kolana. Argentyński geniusz piłki pojawia się w filmie w tle, mimochodem wpleciony w życie głównych bohaterów. Ale potrafi budzić emocje gorętsze niż niespełnione nastoletnie erotyczne zauroczenie. Potrafi również czynić cuda, a nawet pomóc oszukać śmierć.
„To była ręka Boga” jest najbardziej osobistym filmem Sorrentino. Wraca tu do okresu, gdy sam był nastolatkiem – co zbiegło się z przybyciem Maradony do Neapolu i potem poprowadzeniem SSC Napoli do pierwszego w historii tytułu mistrza Włoch. A to miało dla mieszkańców miasta – wyszydzanych i pogardzanych przez bogatą północ kraju – wyjątkowy smak. Tamten czas to dla młodego Paolo również wielka trauma spowodowana faktem, że z dnia na dzień został sierotą. Tylko z tego powodu tak długo odwlekał stworzenie filmu. Maradoną zafascynowany był od lat, scenariusz miał w głowie, ale obawiał się, że nie uniesie emocji związanych z przeżywaniem na nowo nagłej śmierci rodziców, spotęgowanych jeszcze koniecznością uchwycenia jej w kadr. Sposobem na ucieczkę z dna rozpaczy było dla niego wówczas, w drugiej połowie lat 80., zatopienie się w alternatywnej rzeczywistości oferowanej przez kino.
Kult i odkupienie
Gdy latem ubiegłego roku Sorrentino kręcił film, wykorzystując chwilę wytchnienia od pandemii, 60-letni Diego Armando Maradona nie pokazywał się publicznie. Ale o tym, że jest już jedną nogą na tamtym świecie, wiedziało tylko wąskie grono wtajemniczonych.