Mawiano, że w słusznie minionej epoce POLITYKA była prorządowa na pierwszych stronach, a opozycyjna na ostatnich. Coś podobnego charakteryzuje felietony Daniela Passenta, bo ich częsty gest polega na zaczęciu od eleganckiego kompromisu, by zaraz go przekłuć jakąś „złośliwością pod sympatycznym uśmiechem”. Na przykład wobec uczonej książki, tak jednak streszczonej, że spod naukowości wystają z niej, niby wiechcie z butów, oczywiste głupstwa. Albo wobec inicjatywy wspaniałej, tyle że jakoś tandetnej. Albo wobec demonstracji niezłomnych przekonań.
Przy czym ten pasaż – często dokonywany w jednym zdaniu – to wizytówka stylu felietonisty. Coś, co sprawia, że czytając, uśmiechamy się z rozbudzoną wiarą w lepsze jutro. „O czymże pisać na warszawskim bruku, żeby na nim nie wylądować?”. „Jak każdy antysemita na swej drodze spotkał nawet przyzwoitych Żydów”. I nie o to chodzi, że to perełki inteligencji, ale o jakąś wyrażoną w tych zdaniach wnikliwość myśli, w ogóle niemożliwej bez podejścia półserio, bez miękkiego dotknięcia, bez żartu – który jest i stylem, i narzędziem. I jak z Prusa, i jak z Mrożka.
Na pytanie o miejsce Passenta wśród felietonistów XX i XXI w. trudno odpowiedzieć, bo jego nie charakteryzuje położenie, powiedzmy, między Toeplitzem a Radgowskim czy między Słonimskim a Kisielewskim, ale właśnie ta technika przedstawiania kwestii w teatrze „oficjalnej” zgody i prywatnych wątpliwości. Może w takim pisaniu wyraża się doświadczenie inteligencji czasów PRL (co nie znaczy: „peerelowskiej”), w którym żadna ze spraw nie wyglądała tak, jak ją odgórnie przedstawiano, ale też bez wstępnego kompromisu („a jaką mamy alternatywę?”) żadna nie dawała się zrozumieć. A może niechęć do moralistycznego trafiania w sedno, gdy ono „takie duże” jak w piosence Młynarskiego.