Hollywoodzka megaprodukcja „Czarna Pantera” okazała się kasowym hitem – blisko 1,4 mld dol. za sprzedane bilety plasuje ją na 13. miejscu w rankingu najpopularniejszych filmów wszech czasów. Od innych sukcesów kasowych Marvela odróżniało ją to, że opowiadała o T’Challi, czarnym superbohaterze z afrykańskiej Wakandy.
To państwo ukryte na wielkim kontynencie, które pozornie niczym się nie wyróżnia i jak ulał pasuje do stereotypu, jaki organizuje myślenie mieszkańców Zachodu o tzw. Czarnej Afryce. Malownicze krajobrazy jakby wycięte z folderów turystycznych sprzedających egzotyczne safari, ciche wioski z mieszkańcami, którzy w barwnych, tradycyjnych strojach zajmują się równie tradycyjnymi zajęciami – uprawą roli i wypasem zwierząt. Pozory jednak mylą, Wakanda pilnie strzeże tajemnicy – ma dostęp do vibranium, metalu o superwłaściwościach. Dzięki niemu w ukrytym przed oczami świata sercu kraju rozwijane są technologie, o jakich inżynierowie z Krzemowej Doliny mogą tylko pomarzyć. Vibranium i związana z nim wakandyjska wiedza to przyszłość i warunek pokojowego rozwoju świata. Przyszłość, która należy do Afryki.
Film nasycony jest odniesieniami do opresji, jakiej doświadczają czarnoskórzy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, a wątek rewolucji i przemocowej strategii na odzyskanie pełni praw jest jedną z nici organizujących rozwój akcji. Czy jednak mogło być inaczej? Trafił do kin w 2018 r., w piątym roku rozwoju ruchu #BlackLivesMatter. Mimo to wielu krytyków uznało produkcję za rasistowską, zarówno za posługiwanie się afrykańskimi stereotypami, jak i sposobem prezentacji czarnych bohaterów.
Przyszłość afrofuturyzmu
Widzów ta krytyka nie zniechęciła, a inni komentatorzy zwrócili uwagę, że „Czarna Pantera” wprowadziła do głównego nurtu popkultury afrofuturyzm, ruch kulturowy rozwijany przez afroamerykańskich mieszkańców Stanów Zjednoczonych.