Dlaczego w komiksach i filmach o Batmanie prawdziwa tożsamość mrocznego superbohatera tak rzadko wychodzi na jaw? Jedną z najważniejszych przyczyn jest to, że niemal nikt nie uwierzyłby, że pod maską nietoperza kryje się Bruce Wayne, miliarder, bawidamek, sybaryta i spadkobierca jednej z największych fortun Gotham City. Ta sytuacja w jakimś sensie przypomina początki kariery Roberta Pattinsona, który w nowym „Batmanie” gra tytułowego bohatera – jeszcze kilkanaście lat temu niewielu widzów było w stanie uwierzyć, że młody Brytyjczyk przedłoży udział w niezależnych produkcjach ponad role amantów i melancholijnych kochanków. A mało brakowało, by po sukcesie wampiryczno-romantycznej sagi „Zmierzch” trafił do takiej szufladki na dłużej.
Nikt nie groził śmiercią
Urodził się i dorastał w Londynie. Jako nastolatek był modelem, występował z gitarą w pubach (do dziś zdarza mu się śpiewać, kilka piosenek w jego wykonaniu trafiło nawet na ścieżki dźwiękowe filmów, w których grał), ale nie myślał o karierze aktorskiej. Wspominał w wywiadach, że jeden z nauczycieli odradzał mu wstąpienie do kółka dramatycznego ze względu na brak talentu. Jako trzynastolatek za namową ojca dołączył do małego amatorskiego teatru – przede wszystkim z nadzieją, że pomoże mu to przełamać chorobliwą nieśmiałość. Na scenie wypatrzył go łowca talentów i wkrótce Pattinson zaczął dostawać poważniejsze role teatralne i telewizyjne, wreszcie błysnął na wielkim ekranie drugoplanową rolą w „Harrym Potterze i czarze ognia” (2004 r.). Po kinowym debiucie tego formatu zainteresowanie Hollywood było tylko kwestią czasu. Na kolejny hit w dorobku, „Zmierzch”, Pattinson musiał jednak poczekać prawie cztery lata.
Młody Brytyjczyk wcale nie był pierwszym wyborem do roli wampira Edwarda Cullena.