Autor „Donosów rzeczywistości” był poetą konkretu i rzeczy ostatecznych. Swoim pisaniem nieustannie odwoływał koniec świata. W „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego” wzrusza mnie opis kapitulacji, zuchwały wobec polskiej martyrologii: „Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia. Nagle – zachciało się – wszystkim – żyć! Żyć! Iść! Wyjść! Popatrzeć! Na słońce. Normalnie”.
W latach 70. w Polsce – takiej, jaka była – też chcieliśmy „patrzeć na słońce normalnie”. Ostoją tej normalności stał się dla nas dom poety rzekomo niezrozumiałego, który żył jak nowojorski bitnik. Życie, nierozdzielne z twórczością, ułożyło mu się w „maksymalnie udaną egzystencję”. W 1970 r. przyciągnął do siebie grupę młodych polonistów. Agnieszka, koleżanka ze studiów, pisała o nim pracę magisterską. Ja przyszedłem po dedykację na „Pamiętniku”. Zaproszeni na następny poniedziałek czy wtorek zostaliśmy przy Mironie. A on przy nas. Mówili, że jesteśmy jego dworem. On uważał nas po prostu za przyjaciół. Traktowaliśmy go ze szczególnym połączeniem uwielbienia i bezceremonialności.
Po sukcesie „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego” zmieniało się jego pisanie. Miejsce wierszy zajęła proza, w której otaczająca go rzeczywistość zostaje załapana „jak leci”. Artur Sandauer pisał o Białoszewskim jako o wielkim outsiderze, przedrzeźniaczu rzeczywistości, „sataniście języka”, „arystokratycznym lumpie”, „poecie-nędzarzu, żyjącym o herbacie i proszkach”. Zobaczyliśmy kogoś innego. Żyjącego nie na peryferiach, ale w samym centrum życia, łakomego na rzeczywistość. Odtwarzającego, a zarazem stwarzającego świat wokół siebie.
Ten pozorny egocentryk był mistrzem w pokonywaniu obcości. Cała jego twórczość, zwłaszcza od czasu „Pamiętnika z Powstania...”, jest zaproszeniem do komitywy. Uprawiał literaturę pierwszego kontaktu, jak list, jak staropolska gawęda, jak dziennik. Nie znosił słowa „społeczny”. Przerabiał wszelkie relacje na osobiste. Kiedy zapisywał sen o książętach piastowskich, w tym śnie byli oni jego kolegami. Króla Stanisława Augusta, Mickiewicza i Słowackiego, Mozarta i Bacha traktował jak starych znajomych. Kiedy w jego dzienniku niespodziewanie pojawia się Lenin, to jako chory człowiek z rozmiękczeniem mózgu, gryzący własny but (naprawdę tak było). Nawet o Panu Bogu – w którego nie wierzył – pisze: „ta zajmująca osoba”. PRL traktował jako historyczny traf. „Zawsze to coś lepszego niż siedemnasta republika albo Priwislanskij Kraj”. Od państwa ludowego dostał mieszkanie, państwo ludowe wzywało go na przesłuchania, podczas których jego przyjaciel Leszek Soliński (pojawiający się w utworach Białoszewskiego pod pseudonimem Le.), udając wariata, deklamował esbekom „Balladynę”.
Do grupy młodych, spotykających się u Mirona, dołączyła Jadwiga Stańczakowa, niewidoma dziennikarka, pisująca także wiersze i prozę – matka Ani, moja teściowa. Miron był jej ciekawy. Jej mieszkanie na Hożej stało się dla niego punktem kontaktowym, mógł tam wpadać o każdej porze. Z Hożą wiązało go coraz więcej spraw praktycznych – koszule oddawane do prania, nagrywanie i przepisywanie utworów. To już nie był dwór Mirona – to był młyn z mnóstwem spraw. Jadwiga stała się jego sekretarką, „niewidomą sekretarką” – podkreślała z humorem. On z kolei był jej przewodnikiem i terapeutą. Patronował jej wierszom i prozom, które zaczęła publikować.
W 1975 r. Miron zaczął u Jadwigi dyktować na magnetofon swój „tajny dziennik”. Namówił ją, żeby pisała własny dziennik jako rodzaj „terapii zajęciowej”. „Mój dziennik Mirona bawił – pisze Jadwiga. – Traktował go jako rozrywkę. Szczególnie lubił sprawy »babskie« i »ślepackie« – moje spacery z białą laską, kawiarnie, zakupy. Dopisywał swoje kwestie. Tak powstawał »Dziennik we dwoje«. Kiedyś o świcie wpadł na Hożą. Wymachiwał kartkami. »Otwórz magnetofon! Nagrywamy. Zaraz«. I nagrał swoją parodię »Dziennika Jadwigi«. Często bywał reżyserem. Zabierał mnie w nocy na podmiejskie łąki po zielska. Zapiski z tych wspólnych wypraw pojawiały się w dzienniku. To była nasza rozrywka rodzinna. Kiedyś »nagadywali« do magnetofonu moje zapiski Miron i mój zięć Tadek na przemian”.
Obraz Barańskiego jest adaptacją dziennika Jadwigi wierną co do słowa. Można powiedzieć, że to ona napisała scenariusz dla Krystyny Jandy. Jest to wizja szczęścia, które trzeba odnaleźć tu i teraz, radości nieodłącznej od obowiązków i wzajemnych usług. Taką wizję odnalazł Barański w dzienniku 60-letniej Jadwigi, której Miron nakazał „łapać radość za ogon”. Bo „nawet jak się wyrwie, zostaną pióra”. Kupowanie Mironowi koszul, przepisywanie „kawałków”, jego pukanie do drzwi, święto wtorków, filmikowanie, wybuch własnej twórczości, wspólne latanie po mieście – wszystko to stawało się usprawiedliwieniem bytu, który Mironowi wydawał się „mocno podejrzany”, a Jadwidze – niedostępny wskutek utraty wzroku.
Wszystko, co Miron pisał, było tak plastyczne, jakby przeznaczone dla niewidomej, po to, żeby zobaczyła świat, w jakim żyje. Swoim pisaniem otwierał oczy również nam, widzącym. Miał dar przemieniania rzeczywistości, dodawania jej błysku – o czym mowa w filmie, ale co nie zawsze widać. Andrzej Hudziak w roli Mirona – podobny jak dwie krople wody, jest wewnętrznie inny, zbyt neurotyczny. Jednak z tą samą przyjemnością, z jaką czytam dzienniki Mirona i Jadwigi, oglądam film Barańskiego. Nie jak sentymentalną pamiątkę minionej przeszłości, ale jako zapis aktu twórczego. Jaka była nasza ówczesna rzeczywistość? Nie pamiętam, ponieważ została opisana: przez Mirona, przez Jadwigę, nawet przeze mnie. A tylko to się liczy – odbicie i przetworzenie jako zwycięstwo nad chaosem i bezsensem.
Film miał się początkowo nazywać „Bohema”. Mała bohema warszawska lat 70. Może nie taka mała, jeżeli wziąć pod uwagę, kto u Mirona bywał. Chudy jak Don Kichot Roman Klewin z Adą Buraczewską, malarką. W ich niesamowitym, zakoconym mieszkaniu na Żoliborzu, pełnym rzeźb-kolaży, towarzystwo Mironowe spotykało się nocami, żeby kręcić „filmiki”: „Najazd Marsjan”, „Bar mleczny”, „Poczekalnię Rasputina”. Przemek Brykalski, mąż Teresy, był malarzem z pokolenia Wajdy i Wróblewskiego. Łączyła ich z Mironem pasja muzyczna, kantaty Vivaldiego, motety Schuetza, kupowane w ośrodku enerdowskim u pani Janeczki, która dla warszawskiej bohemy zawsze miała płyty spod lady. Gracja Kerenyi, Ewa Berberyusz (Berbera), Halina Oberlaender (Kicia Kocia) – wszystkie naraz występowały w filmiku Klewina o salonie kosmetycznym pani Żeni na Poznańskiej.
Nie zapomnę Wielkanocy, gdy z Janem Józefem Lipskim słuchaliśmy wspólnie u Mirona „Mesjasza” Haendla, a Lipski tłumaczył cały tekst oratorium a vista. Wojciech Siemion przyprowadzał studentów ze szkoły teatralnej; była wśród nich nieznana jeszcze Krystyna Janda. Myszka Jęczmyk nagrywała audycje dla radia. W osobne dni Miron przyjmował, jak je nazywał, Trzy Eumenidy: Marię Janion, Marię Żmigrodzką, Małgorzatę Baranowską. „Przychodzą razem – notował w dzienniku. – Przynoszą kwiaty. Robi się jak w dworku polskim”. W stanie wojennym zapisał z wdzięcznością, że internowany doktorant Janion rozczytuje się w jego prozie, na której wzlatuje „jak na czarodziejskim dywanie”. „U Olgierda Wołyńskiego i Gosi – notuje Miron w dzienniku – w salonach secesyjnych mój wieczór autorski. (...) Czytam „»Kabaret Kici Koci stanu wojennego«. Baby w eleganckich sukniach. Większość w cienkich zwiewnych kwiecistościach”. W ten opis nagle wdzierają się realia, które „stróż rzeczywistości” chętnie by wyparł: „Kicia Kocia [opowiada] o tym, że po majowym nabożeństwie wciąż pałują na pl. Szembeka. Myszka o wojskowych, którzy mieszkają w Radio na Myśliwieckiej, chodzą w gaciach i skarpetkach. Myśliwiecka jest nazywana Bunkrem Solidarności. Myszka i inne tłumaczą wojskowym: »co wy, przecież to same kobiety...«”.
Na placu Dąbrowskiego, w pokoju o sczerniałej podłodze, pachnącym kadzidłem i Sportami, przy zasłoniętych oknach, wśród drewnianych aniołków i krucyfiksów, bukietów ziół i obrazów, tam, gdzie kiedyś był Teatr Osobny Białoszewskiego, Ludwika Heringa, Ludmiły Murawskiej – spotykały się wszelkie środowiska i stany. Z sąsiedniego pokoiku, przerobionego z kuchni, wyłaniał się współlokator Mirona Leszek Soliński. W dzienniku Miron pisze: „miłość do Leszka przeszła w wielką przyjaźń. Tak do tej pory. Z przeszkodami (...). Nie mogło się trafić nic trudniejszego i nic lepszego”. Le. był malarzem. Pochodził z Żarnowca. We wczesnej młodości patronowała mu córka Marii Konopnickiej. W Warszawie zaprzyjaźnił się z siostrą Marią Franciszką Tyszkiewiczową, przełożoną klasztoru sióstr franciszkanek na Piwnej. W czasach stalinowskich policja prześladowała go za pochodzenie ze stron połemkowskich i za homoseksualizm.
Dla gości Mirona był czasem groźny, czasem łaskawy. Czytał nam wiersze zapomnianych młodopolskich poetek, poematy rozkwitające Peipera. Od niego dowiedziałem się o Tomaszu Mertonie. On pierwszy opowiedział nam „Teoremat” Pasoliniego. Czasem wpadał w inny tok i częstował opowieściami, które mogłyby konkurować z „Lubiewem” Witkowskiego (który je zresztą docenił, włączając do swojej powieści fragment z „Donosów rzeczywistości” Mirona). Czasem z pokoju Leszka wychodził rudy Henk Proeme, polonista z Lejdy. Nie włączał się we wtorkowy „dwór” Mirona, częstował nas tylko holenderskimi smakołykami. To właśnie Henk po śmierci Białoszewskiego opiekował się Leszkiem. Był z Le. do końca podczas jego choroby. Wzięli w Holandii ślub. I to właśnie jemu rodzina Solińskich z Krośnieńskiego przekazała prawo do dysponowania twórczością Białoszewskiego.
Słyszę od wielu osób, że po wyjściu z kina miałyby ochotę wejść do tamtego domu na Hożej, ogrzać się wśród tamtych ludzi. Jest w tym tęsknota za życiem pełnym, za czasem nieutraconym. Nie tęsknię za PRL, za dekadą Gierka ani nawet za czasami Solidarności. Żal mi tylko, że w naszej zbiorowej pamięci przekreślamy całe epoki bujnego życia. Jak za czasów naszej młodości Polska międzywojenna sprowadzana była przez propagandzistów do strajków, nędzy i zapałek dzielonych na czworo, teraz tak zwany PRL, czas tak bogaty, pełny, zostaje sprowadzony do orwellowskiej wizji komunizmu, kolejek po mięso i powszechnej inwigilacji.
Białoszewski stworzył bezcenny zapis tamtej rzeczywistości bez ideologicznego filtru. Fragment tamtego świata „zobaczonego” przez niewidomą przynosi także film Barańskiego.
Autor jest krytykiem filmowym, dziennikarzem „Gazety Wyborczej”.