Przez ćwierć wieku, odkąd po raz pierwszy odwiedziłem Biennale, dużo się tu wydarzyło. Były manifestacje poparcia lub protestu, artystyczne skandale, mądre i głupie prowokacje. Impreza anektowała kolejne zakątki miasta, bo w historycznej lokalizacji Giardini przestała się mieścić, a próba odwiedzenia wszystkich tych miejsc stawała się logistycznym i kondycyjnym koszmarem.
Były momenty poznawczej euforii, ale i wielkich rozczarowań. Samo miasto coraz mocniej oddalało się w tym czasie od Biennale. Z jednej strony mieliśmy artystyczne manifestacje odmienianych przez wszystkie przypadki najszlachetniejszych wartości: od wolności, równości czy sprawiedliwości, po światowy pokój czy ochronę planety. A tuż obok Wenecję toczoną przez raka gentryfikacji, będącą przykładem pazerności, niezrównoważonego rozwoju czy dewastacji środowiska naturalnego. Miasto, ofiara hipertrofii turystyki, zamieniło się w skansen, a później w jeden wielki sklepik z produkowanymi w Chinach pamiątkami. Wystarczyło tylko wyjść poza mury Biennale z jego szlachetnymi ideami, by natknąć się na gigantyczne wycieczkowce, będące symbolem chorej globalizacji, i luksusowe jachty. Wyjątkowo przygnębiające zderzenie światów.
Dziś turystów nie ubyło, choć jachty – obecnie wyjątkowo niepoprawne politycznie – gdzieś się pochowały. Początek nowego? Nadzieja paradoksalnie tkwiła w pandemii, która okazała się doświadczeniem łączącym ludzi na wszystkich kontynentach. Ogólnoświatowa i totalna aż prosiła się o artystyczny komentarz. Tymczasem temat covidu jest na tegorocznym Biennale niemal nieobecny. Zupełnie jakby wszyscy pospołu, artyści i kuratorzy, uznali, że to wątek, o którym należy jak najszybciej zapomnieć, a nie przepracowywać go w sztuce. Kto wie, może i mają rację.
Świat kobiet
Co zatem oferuje nam popandemiczna sztuka?