JAKUB DEMIAŃCZUK: – Powieść „Wszyscy diabli” dopiero teraz ukazuje się w polskim przekładzie, ale w Wielkiej Brytanii wyszła w 2016 r. Parę miesięcy po referendum brexitowym, a jednak w innym, z dzisiejszej perspektywy nieco lepszym, świecie. Potem nadeszły polityczne zawirowania, pandemia, teraz wojna w Ukrainie. Jak te niespokojne czasy na pana wpływają?
IAN RANKIN: – Jako pisarz mogę się albo skonfrontować z rzeczywistością i wykorzystać zachodzące zmiany w swoich powieściach, albo po prostu uciec od tych problemów. Zrobiłem obie te rzeczy. Na początku pandemii kończyłem pracę nad powieścią o Johnie Rebusie „A Song for the Dark Times” (Pieśń na mroczne czasy), której akcja toczy się tuż przed covidem, ale – jak sam tytuł sugeruje – mówi o tym, że świat zrobił się mrocznym miejscem. A zaraz potem dokończyłem „The Dark Remains”, ostatnią powieść nieżyjącego już szkockiego mistrza kryminału Williama McIlvanneya, której fabuła rozgrywa się w latach 70., więc nie musiałem się zastanawiać nad bieżącą sytuacją i problemami codzienności. Ale przyznaję, że dla pisarza to trudna sytuacja. Niektórzy czytelnicy chcą książek odwołujących się do tego, co dzieje się na świecie, inni potrzebują ucieczki, wybierają fikcję właśnie po to, żeby na chwilę zapomnieć o codziennych kłopotach. A ja muszę zdecydować, co im w tej sytuacji dać. Kończę właśnie pisać kolejną książkę o Rebusie. Jej akcja toczy się w momencie, gdy covid zaczął trochę ustępować, a restrykcje zostały poluzowane. I znów: czy pisać o tym, że ludzie noszą maski i są zaszczepieni? Czy czytelnicy tego potrzebują?
I jak pan zdecydował?
Wybrałem coś w rodzaju trzeciej drogi: kryzys ustępuje, ludzie czasami noszą maseczki, ale pandemia jest tylko kilka razy wspomniana.