Spore warszawskie kino, seans połączony ze spotkaniem z jednym z czołowych polskich twórców kina dokumentalnego. Na widowni sześć osób. Kilkanaście dni później – inne kino w innej dzielnicy – spotkanie z reżyserką filmu z gwiazdorską obsadą gromadzi niespełna 30 widzów. Prężnie działający DKF na Wybrzeżu: seans głośnej europejskiej produkcji przyciąga zaledwie dziesięcioro chętnych, kilkukrotnie mniej niż przed pandemią. Czy covid, inflacja oraz wywołana przez wojnę w Ukrainie niepewność jutra bezpowrotnie zmieniły sposób, w jaki oglądamy filmy? Widzowie wracali przed wielkie ekrany po wojnach, katastrofach, kryzysach. Czyżby tym razem miało być inaczej?
Jasne, nie wszystkie z naszych przyzwyczajeń wrócą do stanu sprzed 2020 r. Tak jak restauracje i kawiarnie przesuwają się z centrów miast w stronę dalej położonych osiedli, tak zdecentralizowała się rozrywka. Tęskniliśmy za nią, o czym mogą świadczyć wyprzedane koncerty i spektakle teatralne, ale przecież film będzie miał tę samą fabułę zarówno oglądany w kinie, jak i w domu.
– Straciliśmy nawyk chodzenia do kina. Od czasu ich ponownego otwarcia byliśmy raz – mówi Izabela, która prowadzi z mężem firmę wspierającą start-upy. Powody? Nie sam strach przed pandemią. Mimo ograniczeń oboje przecież podróżowali w tym czasie do Meksyku. – Kino jest dziś zastępowalne. Wiele lat temu, gdy na ekrany wchodził film ulubionego reżysera, byłam w kinie w dniu premiery. Dziś nie czuję takiej potrzeby, wiem, że i tak go w końcu zobaczę, np. w streamingu. Na kanapie i na dużym ekranie, bo lockdown zmotywował nas do kupienia projektora. W ten sposób uciekamy od zatłoczonej sali kinowej, za którą nigdy nie przepadałam, ludzi, którzy siorbią, szeleszczą popcornem, śmieją się w nieśmiesznych momentach, komentują – opowiada.