Wszyscy nazywali go Sławą. Był niedościgniony w sztuce, ale i w życiu nie dawał się dogonić. Był przyjacielem Polaków, zapewne także dlatego, że sam miał korzenie polskie.
W Warszawie, kiedy przyjechał dokładnie dziesięć lat temu, by dać w Filharmonii Narodowej jeden ze swych koncertów na 70. urodziny (po Paryżu i Bostonie, ale przed Moskwą!), podczas uroczystości przyznania mu doktoratu honoris causa Akademii Muzycznej, wspominając, jak podczas studiów w Moskwie u Dymitra Szostakowicza instrumentował na orkiestrę etiudy i preludia Chopina, podkreślił: - Myślę, że to był symbol: wielki rosyjski kompozytor pochodzenia polskiego dawał zadania z Chopina swemu uczniowi, w którym także płynie polska krew.
Jednym z licznych punktów tej wizyty było właśnie poszukiwanie korzeni (dlatego towarzyszyła mu żona, wspaniała śpiewaczka Galina Wiszniewska, oraz córka z dziećmi i mąż drugiej córki). Jego ojciec Leopold, także znakomity wiolonczelista, jeszcze mówił dobrze po polsku. Pradziad, o oryginalnym imieniu Hannibal, herbu Bogoria, wybudował dworek w Skotnikach koło Sochaczewa. Artysta otrzymał od współpracownika Muzeum Ziemi Sochaczewskiej kopię wiersza napisanego ręką tegoż Hannibala. Elżbieta Penderecka, która była inicjatorką warszawskiego koncertu, zawiozła rodzinę Rostropowiczów do dworku, który jest dziś praktycznie w ruinie; mieszka tam parę popegieerowskich rodzin. Rostropowiczowie odwiedzili też grób rodzinny na Powązkach.
Towarzyszyłam im w wędrówkach i zdumiewało mnie tempo, w jakim żył ten wielki artysta – nie chodził, a biegł, a wszyscy za nim. Ale przede wszystkim podziw budziło godzenie przezeń różnych środowisk. W ambasadzie Rosji odbyło się przyjęcie na cześć mistrza. Pisałam wówczas w „Gazecie Wyborczej”: „...podczas występu młodzieży z Akademii Mozartowskiej [międzynarodowa uczelnia muzyczna, przez parę lat działająca w Polsce; dziś już nie istnieje – DS] zdałam sobie sprawę, że to czysty surrealizm: w dawnej sowieckiej ambasadzie dziewczyna z Mołdawii śpiewa Gershwina przed księdzem prymasem.
Jednym z licznych punktów tej wizyty było właśnie poszukiwanie korzeni (dlatego towarzyszyła mu żona, wspaniała śpiewaczka Galina Wiszniewska, oraz córka z dziećmi i mąż drugiej córki). Jego ojciec Leopold, także znakomity wiolonczelista, jeszcze mówił dobrze po polsku. Pradziad, o oryginalnym imieniu Hannibal, herbu Bogoria, wybudował dworek w Skotnikach koło Sochaczewa. Artysta otrzymał od współpracownika Muzeum Ziemi Sochaczewskiej kopię wiersza napisanego ręką tegoż Hannibala. Elżbieta Penderecka, która była inicjatorką warszawskiego koncertu, zawiozła rodzinę Rostropowiczów do dworku, który jest dziś praktycznie w ruinie; mieszka tam parę popegieerowskich rodzin. Rostropowiczowie odwiedzili też grób rodzinny na Powązkach.
Towarzyszyłam im w wędrówkach i zdumiewało mnie tempo, w jakim żył ten wielki artysta – nie chodził, a biegł, a wszyscy za nim. Ale przede wszystkim podziw budziło godzenie przezeń różnych środowisk. W ambasadzie Rosji odbyło się przyjęcie na cześć mistrza. Pisałam wówczas w „Gazecie Wyborczej”: „...podczas występu młodzieży z Akademii Mozartowskiej [międzynarodowa uczelnia muzyczna, przez parę lat działająca w Polsce; dziś już nie istnieje – DS] zdałam sobie sprawę, że to czysty surrealizm: w dawnej sowieckiej ambasadzie dziewczyna z Mołdawii śpiewa Gershwina przed księdzem prymasem.