Platforma Netflix przejawia prawdziwy talent w doborze bohaterów swych produkcji i wie, jak zgarniać konfitury z tłumnego zainteresowania znerwicowanymi książętami i przebiegłymi księżniczkami. Popularność sześcioodcinkowego serialu „Harry i Meghan” zwielokrotniła tylko fala zainteresowania pogrzebem podziwianej wszędzie monarchini Elżbiety, co dało nieplanowany dramaturgiczny bonus: ona doskonała, bez skazy, wierna służbie – oni niewdzięcznicy, renegaci i próżniacy.
Serial „Harry i Meghan” to produkcja nietypowa i nie może być postrzegany w tej samej kategorii co „The Crown”. Tamta produkcja – choć również krytykowana za przekłamania rzeczywistości – była jednak spojrzeniem z zewnątrz; reżyser opowiedział nam historię tak, jak ją postrzega. Tę natomiast wyprodukowali i zagrali sami bohaterowie własnej powieści: zrobili film o sobie. Zrozumiałe, że zupełnie się nie liczą ze zdaniem przeciwników, których wybrali, czyli po pierwsze – samej monarchii, po drugie – brytyjskich mediów.
Bohaterowie bez ogródek zarzucają rodzinie monarszej rasizm, sztywność, nieczułość, a prasie brytyjskiej kłamstwa i kołtuństwo. Harry nie ukrywa, że nie lubił swej macochy Kamili, prosił też ojca, aby się z nią nie żenił: „Była groźna, bo miała układy z prasą, starała się o koronę, a to oznaczało zmianę hierarchii” – mówi. Ta ostatnia uwaga zdradza tani rys charakteru: Harry cierpi z powodu obniżenia swej pozycji. O swym bracie, przyszłym królu, mówi, że jest „trudny, grubiański, szorstki”. Zachowuje się tak, jakby zupełnie nie miał pojęcia, że Windsorów obowiązuje zasada: nie skarż się i nie tłumacz, i że niezbędnym warunkiem szacunku dla monarchii jest zachowanie w opowieściach gatunku baśni, podtrzymanie magii.