„Naprawdę nie wiem, co bym robił, gdybym nie odkrył muzyki” – mówił David Gahan, wokalista Depeche Mode, gdy jeszcze w trójkę wygłaszali z własnych, szykownie urządzonych mieszkań (był początek pandemii) okolicznościowe przemówienie po zaproszeniu grupy do prestiżowego Rock and Roll Hall of Fame. „Prawdopodobnie dalej kradłbyś samochody, he, he” – odpowiedział mu Andrew Fletcher, kolega z zespołu. Atmosfera wyglądała na szampańską, śmiechom nie było końca – twórców dość ponurej i mrocznej od dekad muzyki rzadko się widzi w takich sytuacjach. Dziękowali byłym muzykom zespołu – za to, że pomogli im dojść tu, gdzie się znaleźli – oraz menedżerom i jeszcze fotografowi Antonowi Corbijnowi, który „dzięki Bogu pojawił się w odpowiednim momencie i sprawił, że zaczęli wyglądać cool”.
W planach już wtedy mieli kolejną płytę. Robocze tytułowe hasło „Memento Mori” też już się pojawiło, choć – jak twierdzi Martin Gore, od lat muzyczny mózg grupy – niekoniecznie w ponurym znaczeniu. Tak się jednak złożyło, że ten moment chwały na Zoomie to był ostatni raz, gdy publicznie razem wystąpili jako trio.
Dwójka bez spoiwa
Na wydanym 24 marca „Memento Mori” odniesienia do śmierci, aniołów i duchów pojawiają się w niemal każdym utworze. Na okładce mamy dwa wieńce pogrzebowe, a w klipie pierwszego singla „Ghosts Again” („Znów będziemy duchami”) słychać te odniesienia w refrenie. Anton Corbijn odtworzył słynną scenę pojedynku szachowego ze śmiercią z „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana, tyle że z członkami Depeche Mode w rolach głównych i na tle panoramy Nowego Jorku. Ale nie komentowano by tej całej funeralnej symboliki tak gorąco, gdyby nie to, że w maju ubiegłego roku nagle, w wyniku rozwarstwienia aorty, zmarł Fletcher.