Kwadratura koła
Piet Mondrian i Hilma af Klint: dziwna, kontrowersyjna wystawa w Tate Modern
Pokusę, by poprawiać przeszłość, miewają nie tylko ideolodzy i politycy, którzy jednego pomnikowego bohatera zastępują innym. Bywa, że także historycy sztuki i kuratorzy grzebią w ustalonych od dawna hierarchiach, próbują coś odkryć, a przynajmniej pokazać w nowym świetle, podkładając bomby pod utrwalone osądy i powszechnie obowiązujące interpretacje. Chętnie nazywa się to „poszerzaniem kanonu”.
Niekiedy cel jest szlachetny, intencje słuszne. Tak było na przykład z narracją feministyczną i przywracaniem (udanym) zasług kobiet w światowej sztuce. Także z rozliczeniem kolonializmu i neokolonializmu, poprzez docenianie (nie zawsze udane) zasług artystów spoza kręgu cywilizacji Europy i Ameryki Północnej. Lub uwzględnieniem powiązań sztuki z wątkami LGBT+. Bywa jednak, że nie o historyczną sprawiedliwość chodzi, ale o środowiskowy splendor i uznanie. Trzeba jednak uważać, bo nieprzemyślane wkładanie palca w dobrze naoliwioną i sprawnie pracującą maszynę interpretacyjną może skończyć się kontuzją.
Mariaż z rozsądku
Tym razem materiał do „otwarcia nowych horyzontów” wydawał się odpowiedni. Wprawdzie Piet Mondrian to abstrakcjonista opisany już i zinterpretowany na wszystkie możliwe sposoby. Za to Hilma af Klint – ciągle „świeżynka”, którą świat sztuki w pełni odkrył dopiero przy okazji wystawy jej prac w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku w 2018 r. Ekspozycja okazała się prawdziwym hitem, odwiedziło ją ponad 600 tys. osób, co było rekordem frekwencyjnym w tej placówce, mającej przecież na swym koncie niejedną wspaniałą wystawę. Mondriana świat kochał od dawna, Hilmę af Klint pokochał ostatnio; czyż to nie wspaniały pretekst, by spektakularnie ich pożenić? Tym bardziej że takiemu zaobrączkowaniu towarzyszył niezwykle silny argument: obydwoje wiązani są z początkami sztuki abstrakcyjnej.