Własnych wspomnień czar
„Pan Samochodzik i Templariusze” na Netflixie. To nasz Indiana Jones i James Bond
Żyjemy w czasach, w których kultura fanowska trafiła do głównego nurtu. W kinach triumfy święcą fantastyczne blockbustery, sklepy są pełne wielkogłowych kolekcjonerskich figurek z filmów, komiksów i seriali, a firmy zabawkarskie kierują swoją ofertę do dorosłych miłośników „Gwiezdnych wojen” czy superherosów. Dzięki doskonale naoliwionej machinie nostalgii można nie opuszczać fantomowej krainy dzieciństwa. I wręcz zapomnieć, że wychowaliśmy się w PRL-u, bo masowa wyobraźnia została skolonizowana przez obrazki ze Stanów Zjednoczonych. A przecież nasza przeszłość nie wyglądała jak z serialu „Stranger Things”. Przypomina o tym książka „Byłem geekiem w PRL-u” Tomka Kreczmara, zaś narzędziem pomocnym w odzyskaniu naszej swojskiej nostalgii, dalekiej od amerykańskich pejzaży, może stać się najnowsza ekranizacja przygód Pana Samochodzika.
We wstępie do książki (noszącej podtytuł „Opowieść o intelektualnej pożywce nerdów tamtych lat”) Kreczmar przypomina, że w latach 80. nikt oczywiście nie używał takich słów jak „geek” czy „nerd”. Jeśli ktoś się dobrze uczył, mógł liczyć na łatkę „kujona”, jeśli zaś miał jakieś konkretne zainteresowanie, zwało się go „fanem”, „hobbystą” lub „maniakiem”. Środowiska rówieśnicze, które bardziej niż naukę ceniły sobie sport lub motoryzację, raczej krzywo patrzyły na czytających kolegów, nazywając ich „profesorkami” czy nawet „kosmitami”.
Ta toksycznie męska niechęć do książek widoczna jest do dziś, zmieniło się jednak nastawienie do tych wszystkich „kosmicznych” zainteresowań. W czasach internetu przynależność do fandomów czy preferencje dotyczące elektroniki konsumenckiej stały się elementem sieciowej persony, a może i osobowości.