Słuchając jej płyt nie sposób jednak wątpić, że pozycję skandynawskiej gwiazdy melancholijnych elektronicznych pieśni zawdzięcza własnemu talentowi oraz pracy. Debiutowała niemal w tym samym momencie, co Björk, jednak jej kariera rozwija się powoli i konsekwentnie, bez spektakularnych fajerwerków. Polacy znają ją głównie jako autorkę muzyki do filmu Luca Besona „Angel – A”.
Ostatnio pojawiłaś się na albumie norweskiej, nu jazzowej formacji Wibutee, a Twój ojciec jest światowej sławy improwizatorem. Jazz wydawał się w Twoim wypadku najbardziej oczywistą drogą. Dlaczego dokonałaś innego wyboru?
Od zawsze pociągało mnie tworzenie „dźwiękowych opowiadań”, a to wymaga bardziej zamkniętych, skondensowanych form niż muzyka mojego Taty. Takiego podejścia nauczyłam się od Laurie Anderson oraz Kate Bush. Album „Never for ever” tej ostatniej wywarł na mnie decydujący wpływ. Usłyszałam go, mając zaledwie kilka lat i doznałam olśnienia. Okazało się, że można tworzyć melodyjne piosenki, a jednocześnie nadawać im formę swoistego teatru dźwiękowego, w którym skrzypienie drzwi czy ludzkie kroki kształtują narrację w takim samym stopniu jak tekst. Dlatego też wybrałam muzykę elektroniczną oraz studio jako główne narzędzie pracy. Oczywiście pozostawiam sobie małą przestrzeń do improwizacji, ale jej ramy są bardzo ściśle określone.
Podobną drogą podąża inna wybitna artystka skandynawska, Björk. Czy ona wywarła na Ciebie jakiś wpływ?
Trudno mówić o wpływach, bowiem na scenie elektronicznej debiutowałyśmy niemalże w tym samym momencie, na początku lat 90-tych. Björk jest jedyna w swoim rodzaju, to jeden z najgenialniejszych muzyków naszych czasów.