Jestem stary. Może nie aż tak, jak John Wagner, bohater opowiadania Marka Twaina, który dopiero mając ponad setkę, dostał od swoich rodziców zgodę na poślubienie panny, z którą od 80 lat był zaręczony, ale jednak stary. Zresztą, kiedy miałem 20, 30 lat, starzy byli dla mnie nawet pięćdziesięciolatkowie, czyli ludzie w obecnym wieku moich dzieci. Więc teraz – kiedy jestem przez wszystkich zachęcany do tego, by czuć się młodym – przyzwoitość mi nakazuje uważać się za starego. Na szczęście nie ma u nas sytuacji, że człowiek po osiągnięciu jakiegoś wieku jest strącany ze skał, albo ma wyjść za granice miasta i czekać na śmierć z głodu. Teraz ma oczekiwać na swój koniec na oczach plemienia. Więc oczekuję, wystrzegając się zachowań, które kiedyś uważałem za paskudne oznaki starości. Na przykład kiedy byłem młodym człowiekiem, mój wstręt budziły wystające z nosa włosy, a już zwłaszcza językowe zabawy sztuczną szczęką.
Pojęcie „starość” nie jest lubiane przez starych, dlatego wolą mówić o wieku dojrzałym, a przede wszystkim o seniorach. Niektórzy idą dalej i – zgodnie z modą – nazywają siebie i sobie podobnych silversami. Że to niby od koloru włosów, które jednak sami często malują w barwy ochronne. Zmienił się język. Kiedyś na osobników poruszających się bez odrywania stóp od podłoża mówiło się „suwaki”, we współczesnej wersji taki sposób chodzenia to „ciche wrotki”. Obyczajowość też idzie do przodu. Spotykam starsze panie z „chłopakami”. Kiedyś nie do pomyślenia było życie na kocią łapę, dziś, gdy ta łapa się zestarzała, jakoś to nie przeszkadza, a chłopaki – jak w kuplecie Michnikowskiego – słabnącym wzrokiem wypatrują obcych biuścików czy nóżek. Taki Kabaret Starszych Państwa.