Żarty się nie skończyły
„Makumba” już nie przejdzie, Kiepscy znów bawią. Jak się zmienia humor w Polsce
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA: – Nie ma pani już dość śmieszkowania?
OLGA DRENDA: – Kiedy pisałam „Słowo humoru”, często nie było mi wcale do śmiechu, a wręcz los stroił sobie ze mnie żarty. Miałam spore kłopoty ze zdrowiem, co spowodowało zmianę terminu wydania książki, a wracanie do raz zaczętego tematu zawsze jest trudniejsze niż płynna jazda. Kiedy kończyłam pisać, myślałam, że będę miała absolutnie dość śmieszkowania i jakiejkolwiek materii komediowej. Ale uczulenie trwało tylko chwilę. Ja zresztą z natury śmieszkuję, odruchowo, cały czas.
Czyli nie chodziło o to, żeby książka o humorze ukazała się w pełni jesieni, kiedy wszystkiego się odechciewa, a słońce ledwo widać zza smogu?
Nie, to pomysł jeszcze z czasów pandemii. Mieszkałam wtedy chwilę w Gdańsku. Trójmiejska aura chyba tak na mnie zadziałała, te wszystkie wyroby awangardowo-humorystyczne z przełomu lat 80. i 90. Świeże powietrze i te absurdalne miazmaty dookoła – to mnie zainspirowało. Przypomniała mi się tam od razu scena yassowa z humorem w duchu Franka Zappy czy stara kampania promująca Gdańsk „Fale GDN”, z filmem, w którym rolnik ściąga spodnie i wskakuje do snopowiązałki. Trójmiasto szczyci się tą atmosferą swobody artystycznej podszytej absurdem i chyba trochę mi się udzieliło. Może to od jodu.
A teraz gdzie pani mieszka?
W Warszawie. Urodziłam się na Górnym Śląsku, w dorosłym życiu mieszkałam przez 10 lat w Krakowie, potem znów w rodzinnym Mikołowie.
I które z tych miast jest najbardziej memiczne?
Każde na swój sposób. Bardzo mnie śmieszą te lokalne odmiany humoru, autoironii. Czasem urok idzie w parze z czerstwością. Nigdy nie mieszkałam we Wrocławiu, a myślę, że też jest bardzo memogenny – te słynne szczury i „wywrocławiające się” tramwaje.