W pogoni za perfekcją
Barbra Streisand i tysiąc stron niezwykłej autobiografii. Zawsze goniła za perfekcją
Streisand zarzeka się we wstępie swojej autobiografii, że nie chciała napisać tej książki. Że ceni sobie prywatność, skończyła z występami, na emeryturze chce jeść z mężem lody kawowe i przytulać swe trzy pieski (z których dwa to klony jej ukochanego zmarłego Sammie). Ale – jak zauważa – w życiu publicznym krąży o niej wiele nieprawdy, a nie wierzy, aby ktokolwiek potrafił to naprawić. Więc choć nie chciała, to musiała to zrobić. Na pierwszych stronach podsuwa argumenty. Opowiada o kolacji z „drogim przyjacielem”, operatorem i reżyserem Andrzejem Bartkowiakiem, któremu zaprzyjaźniony lekarz powiedział, że „Streisand to suka”. Kiedy Bartkowiak zapewniał, że „to bardzo miła osoba”, przyjaciel pozostał nieugięty. „Nie, nie jest”. Skąd to wie? „Przeczytałem o tym w czasopiśmie”. Dla Streisand ten upór to dowód siły słowa drukowanego. I ta siła tłumaczy 996 stron wspomnień „My Name is Barbra”, jakie wyszły spod jej pióra. Bez niczyjej pomocy – jeśli nie liczyć archiwisty, który miał odświeżyć jej pamięć.
Od urodzenia niecierpliwa i przekonana o swym potencjale, jako młoda dziewczyna na schodach przeciwpożarowych mizernego budynku na Brooklynie toczyła filozoficzne debaty z najbliższą przyjaciółką, zagorzałą ateistką. Pewnego dnia oświadczyła, że zdoła udowodnić istnienie Boga. Wskazała mężczyznę idącego chodnikiem i zapewniła swą przyjaciółkę, że jeśli będzie się żarliwie modlić, to przechodzień zstąpi z krawężnika. Kilka sekund później tak się właśnie stało. „Naszły mnie wówczas dwie myśli” – pisze Streisand. „Pierwsza: ale miałam szczęście! I druga: Bóg istnieje, i właśnie drogą modlitwy skłoniłam Go, by zrobił to, czego chciałam. Myślę, że wtedy właśnie zaczęłam wierzyć w siłę woli”.