Co, jeśli się uda?
Katarzyna Szyngiera dla „Polityki”: Teatr dobrze przekłuwa balony oburzenia i powagi
ANETA KYZIOŁ: – Na „1989”, grane w dwóch teatrach, w Krakowie i w Gdańsku, bilety wyprzedają się na pniu, spektakl objechał festiwale, przyjmowany jest owacjami na stojąco. Co to oznacza: odnieść wielki sukces w polskim teatrze?
KATARZYNA SZYNGIERA: – Chyba to, że powoli wreszcie mogę zacząć żyć z teatru. Propozycje, które się pojawiają na horyzoncie, są ciekawsze, łatwiej jest negocjować stawki, choć tu jednak rządzą twarde realia teatru publicznego i nawet ci dyrektorzy, którzy chcieliby zapłacić więcej, nie mają z czego.
Rapowany musical „1989” jest całkiem dużą produkcją.
W „1989” dysponowaliśmy największym budżetem, jaki kiedykolwiek miałam w życiu, ale jeśliby go porównać z budżetami musicali w dużych teatrach muzycznych, to był o połowę mniejszy. Mogliśmy wybudować sporą scenografię, ale kostiumy i rekwizyty to i ciucholandy, i OLX, i teatralne magazyny – żeby to wszystko dopiąć.
Myślałam, że na pytanie o sukces odpowie pani: mój rok relaksu i odpoczynku. Bo, jeśli się nie mylę, po premierze „1989” nie wyreżyserowała pani jeszcze kolejnego spektaklu?
Podczas pracy nad „1989” byłam w ciąży, urodziłam i prowadziłam próby z malutkim dzieckiem na rękach. Zaplanowałam sobie, że po premierze poświęcę czas córce, dam jej poczucie stabilizacji, normalny, powtarzalny rytm dnia. Dlatego nie przyjmowałam propozycji, które wiązałyby się z wyjazdami z Warszawy, a jedyna, która napłynęła z warszawskiego teatru, była na kolejny sezon. Teraz Róża chodzi do żłobka, a ja w tym czasie prowadzę zajęcia w Akademii Teatralnej z pracy na materiale non fiction i przygotowuję się do projektów, które niedługo wejdą w fazę prób.