Basista Voo Voo nagrał album demaskujący polskie kompleksy. "Karimski Club" to rasowa "czarna muza", przy której twórczość Sistars przypomina szkolne wprawki, a zarazem dzieło na wskroś oryginalne, które nie mogłoby się narodzić za Oceanem. Z Karimem spotkałem się w warszawskiej Cafe Karma, lokalu, który znacząco przyczynił się do powstania albumu. Znakomity wzorzec do naśladowania dla wciąż jeszcze kiełkującego polskiego mecenatu artystycznego.
Pierwsza rzecz, która narzuca się przy słuchaniu „Karimski Club" to, pomimo eklektyzmu albumu, wyraźna dominacja odwołań do różnych gatunków tzw. czarnej muzyki. Czy chciałeś stworzyć polską „czarną muzę"?
Na pewno nie. W Polsce to określenie ma tak naprawdę wydźwięk pejoratywny: kojarzy się z biernym naśladownictwem, sileniem się na pokazanie, że „potrafimy tak samo jak Czarni". Moim celem było wykreowanie własnej wizji stylów oraz gatunków, które od zawsze mnie inspirowały. Wychowywałem się na funku, jazzie, a po trosze także na reggae. Z kolei w Voo Voo zaraziłem się muzyką afrykańską. Jeśli mówienie o „czarnej muzyce" ma jakikolwiek sens, to tylko w odniesieniu do specyficznego typu pulsacji typowego dla stylów wywodzących się z Afryki, nieobecnego natomiast w „białych" gatunkach. Fascynuje mnie właśnie ten rodzaj groove'u, jednak w „Karimski Club" chodziło raczej o połączenie go z typowo słowiańskim duchem, odcięcie się od afroamerykańskich stereotypów. Mimo imienia i rzadkiego miejsca urodzenia (przyszedłem na świat w Libii), absolutnie czuje się Polakiem. Od dziecka słucham Chopina! (śmiech).
A skąd w Polsce tak wielka moda na „czarną muzę".