Ikony po przejściach
„O wieku przypominają mi tylko plecy i kolana”. Sophia Loren i Brigitte Bardot kończą 90 lat
Burza blond włosów, fryzura „na kapustę”, kocie oczy, figura baletnicy, baleriny, spódnice podkreślające talię osy albo spodnie rybaczki, męskie koszule i kostiumy bikini, biustonosze „bardotki”. Tyle wygląd, który dał jej tytuł najpiękniejszej aktorki świata i ikony stylu. Równie ważne było zachowanie, no i role. Wszystko to sprawiało, że Brigitte Bardot postrzegano jako tę, która – jak po latach pisano – już w roku 1956 żyła tak, jakby był 1968. Wyprzedziła, a może wywołała rewolucję obyczajową.
Rozmarzenie i rozwydrzenie jednocześnie, naturalne, a nie wymuszone ignorowanie konwenansów, podążanie za własnymi pragnieniami, także seksualnymi. W 1953 r. na festiwalu w Cannes, nieznana, skradła show gwiazdom samą tylko młodością i charyzmą. Innym razem na pytanie dziennikarza o najszczęśliwszy dzień w życiu bez mrugnięcia okiem odpowiedziała: „To była noc”. W filmie „I Bóg stworzył kobietę” z 1956 r. tańczyła mambo na stole spocona i bosa, z rozpuszczonymi włosami i odkrytymi nogami. Scenariusz napisał i wyreżyserował jej ówczesny mąż Roger Vadim, ale na planie miała romans z partnerującym jej Jeanem-Louisem Trintignantem.
Tych romansów i małżeństw było więcej. Kończyła je, gdy spadała temperatura uczuć. W eseju „Syndrom Lolity” Simone de Beauvoir nazwała ją „lokomotywą kobiecej historii”, podkreślając jej wyzwolenie, niezależność, brak kokieterii i równość mężczyznom. A generał Charles de Gaulle – „francuskim artykułem eksportowym równie ważnym jak samochody Renault”.
W tym czasie Sophia Loren, z ciemnymi włosami, głębokimi dekoltami, figurą perfekcyjnej klepsydry i temperamentem rodem z Neapolu, stała się włoskim towarem eksportowym. Częścią marki made in Italy, którą Włosi chcieli wypromować na świecie po wojnie, odcinając się od faszyzmu Benita Mussoliniego.