Jak mają się „Nigdy w życiu!”, „Tylko mnie kochaj” i, ostatnio, „Lejdis” do „Czterech wesel i pogrzebu” czy „Dziennika Bridget Jones”? Nijak. Mimo to nasi twórcy popularnych filmów o miłości mają prawo do dumy z wielkiego sukcesu. Wskazują na rekordy oglądalności i zapewniają o misji przywracania polskiego kina widzom. Ilona Łepkowska w dyskusji w radiowej Trójce bliska była przekonywania słuchaczy o tym, że jej dzieła to wkład w budowę młodej polskiej demokracji.
Niewątpliwie popularne filmowe romanse stanowią wkład w rozwój kapitalizmu. Świat „Nigdy w życiu!”, „Ja wam pokażę!”, „Dlaczego nie?”, „Rozmów nocą” i wszystkich innych temu podobnych dzieł filmowych to metodyczny instruktaż konsumpcji, ruchomy katalog strojów, mebli, samochodów, jogurtów i trunków. Piękni ludzie, którzy wśród tych dóbr się poruszają, to często najwybitniejsi polscy aktorzy i aktorki, wschodzące gwiazdy albo amanci znani z seriali telewizyjnych. Na równi z nimi bohaterami są tu przedmioty. Nie da się rozstrzygnąć, kto na kogo pracuje, kto komu przydaje blasku, kto kogo obdarza magią. Puszki Whiskas w bagażniku, nad którym w poszukiwaniu opony stają Grażyna Wolszczak i Paweł Deląg w cudownej scenerii górskiego zmierzchu, wiele mówią o czarującej osobowości bohaterki. Są również znakiem finansowych transakcji umożliwiających powstanie filmu i czerpanie z niego zysków. Frytki z McDonald’sa beztrosko wyjadane palcami z pudełka przez bohaterów „Dlaczego nie?”, serki Fantazja, jogurty Actimel. Lśniące, nowiusieńkie samochody. Wreszcie marchewkowy „jednodniowy” sok Marwit – ważny, acz dyskretny bohater filmu „Tylko mnie kochaj”.
Nad baśniowo-romansowym światem powiewają flagi korporacji medialnych. Interia, Onet, Radio Zet, TVN, RMF to kolejni wielcy obecni. Słychać radiowe dżingle, na ekranach telewizorów pojawiają się znajome programy. W pokracznym „Jeszcze raz” o zaginięciu głównego bohatera dowiadujemy się za pośrednictwem TVN 24. Gdyby ktoś miał kłopot z odróżnieniem równolegle powstałych wersji ekranizacji powieści Katarzyny Grocholi, powinien zapamiętać, że w wersji TVN gra Danuta Stenka, a w wersji samej pisarki – Grażyna Wolszczak. Ale nie tylko. Trudno przeoczyć, że Stenka ma skrzynkę mailową na portalu Onet.
Zgodnie z formułą socjolożki Evy Illuoz, dochodzi tu do klasycznej „romantyzacji towarów” i „urynkowienia miłości”. Na plakatach reklamowych, pocztówkach i w kinie elegancka albo namiętna męsko-damska para zainstalowała się na dobre już w latach 20. Szczęśliwe małżeństwo albo młodzi kochankowie, żywi, malowani czy uwiecznieni na zdjęciach, roztaczali miłosną, romantyczną aurę na sprzęty gospodarstwa domowego, płatki kukurydziane, olej napędowy, mydło czy płyn do płukania ust. Równoległy proces „urynkowienia miłości” obserwujemy wówczas, gdy zwyczaje miłosne stają się formą konsumpcji oferowanej przez rynek masowy – pisze Illuoz.
Polskie komedie romantyczne stanowią katalog „zaczarowanych” przedmiotów, a także ściśle skodyfikowany rejestr społecznych zachowań, rozpoznawalnych jako „miłość” i „szczęście”. Pędzenie z ukochanym po szosie (jego!) wspaniałym samochodem, restauracje, zakupy, wnętrza, gotowanie wśród błyszczących garnków – to wszystko staje się projektem edukacyjnym dla masowej widowni. Ambitniejszym, gdyż bardziej luksusowym niż ten dostępny w serialach.
Pani Bovary Flauberta hipnotyzowała się marzeniami o pójściu na bal i wirowaniu w ramionach wicehrabiego. Medium tego pragnienia była znaleziona przypadkiem srebrna papierośnica, należąca do świata pałacu, a wreszcie niezliczone stroje i przedmioty zbytku, którymi absurdalnie wypełniała swój pokój. W podobnej sytuacji jest współczesna kobieta, masowa konsumentka filmów o miłości. Przyjemne pobudzenie, wyniesione z kina, prędzej czy później zaprowadzi ją do centrum handlowego. Podyktuje rodzaj mebli, ubrań. Skłoni do wzięcia kredytu na samochód. Wszystko to odbędzie się częściowo poza jej wolą i wiedzą. Mimo tak oczywistych powiązań miłości i rynku, rzesze konsumentek masowych fantazji żyją w przeświadczeniu, że komedie romantyczne to jedynie odprężające bajki, nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością. Lubimy po prostu oderwać się, pośmiać, popłakać. Konwencjonalność i przewidywalność są najważniejszą zaletą lekkiego gatunku. Wiemy, że nie dopadnie nas w kinie koszmar realności, wiemy, czego się spodziewać w cenie biletu. Doskonale ujął to jeden ze słuchaczy telefonujących do wspominanej audycji w Trójce z udziałem Ilony Łepkowskiej: kiedy ogląda Bergmana, chce „troszkę sobie pomyśleć, troszkę się nad tym życiem zastanowić”, kiedy zaś kupuje bilet na „Testosteron”, spodziewa się rubasznej nieco, ale całkowicie niewinnej rozrywki.
Wzory ról społecznych związanych z płcią są w owym niewinnym i lekkim świecie bardzo restrykcyjne. Powiedzonko o tym, że kobiecie po czterdziestce łatwiej zostać porwaną przez terrorystów, niż znaleźć faceta, pada niemal w każdym filmie, bo wiele z nich pochodzi z matecznika niepowtarzalnej fabuły Katarzyny Grocholi o nowym początku po porzuceniu przez męża. Ten schemat określić można w skrócie hasłem: „mężczyzna jako nagroda za emancypację”. Dałam sobie radę sama – teraz przychodzi miłość. Jako kino dla kobiet ten rodzaj „postgrocholizmu” podkreśla relacje matka–córka, a nawet pokazuje ślady życia zawodowego bohaterki. Podmiejska idylla w domu z ogrodem, psy, koty, zioła wiszące pod sufitem i dużo scen przy kuchni wśród kolorowych warzyw. Niestety, przez wszystkie kolejne powielenia i papugowania „grocholizm” znalazł w końcu własną karykaturę w zdumiewającym „Jeszcze raz”, wyznaczającym, jak do tej pory, szczyt, czyli dno.
Podobnie rysuje się świat młodych, biegających po budowlach z betonu i szkła i nieodmiennie pracujących nad projektem. Program życiowy urodziwej bohaterki „Dlaczego nie!” jest prosty: skończę studia, zdobędę dobrą pracę, spotkam księcia z bajki i urodzę troje dzieci. Celem misternej intrygi w „Tylko mnie kochaj” jest misja połączenia młodej rodziny.
Komedie Saramonowicza i Koneckiego to przypadek z pozoru odrębny. W „Testosteronie” siedmiu wspaniałych mężczyzn ucztuje w izolacji od płci przeciwnej. Ale nie od właściwego nam, Polakom, zdrowego systemu wartości. Prorodzinną atmosferę budują tu z jednej strony niedoszły ślub kościelny, z drugiej – afirmacja nieokiełznanej męskiej płodności. „Testosteron” – podobnie jak triumfujące dziś na ekranach „Lejdis” – przekazuje nam bardzo precyzyjne parametry „prawdziwej kobiecości”. Nietrudno zgadnąć, że są nimi seks i macierzyństwo. Na tle landrynkowych produkcji realizmu kapitalistycznego, które – zgodnie ze znaną formułą Ann Snitow – stanowią coś w rodzaju pornografii dla kobiet, „Lejdis” miały być odtrutką, kopem elektryczności, powiewem prawdziwego życia. Podobnie jak „Testosteron”, starając się być bardziej komedią niż romantyczną. Chwała im za to, problem tylko w tym, że pod pozorami nieobliczalnego „pałeru” rzutkie bohaterki pozostają zadziwiająco niesamodzielne. Dużo bardziej niż dzielna bohaterka Katarzyny Grocholi, na którą swego czasu my, feministki, tak narzekałyśmy!
Tytułowe „Lejdis” nie mają żadnych zawodowych aspiracji. Jedna z nich to żona milionera, druga nauczycielka biologii, która bardzo chce zostać zwolniona z pracy, ale ksiądz-dyrektor odmawia. Trzecia jest korektorką w kobiecym piśmie, czwarta – niby pracującą prawniczką, ale przede wszystkim żoną europosła, której głównym życiowym celem jest zajście w ciążę. Ich wyzwolenie polega na tym, że klną jak szewcy, piją i palą jak smoki, a także w miarę swobodnie uprawiają seks. Przede wszystkim jednak są mocne w gębie. Obracają słowami szybko, rzucają soczyste przekleństwa, strzelają ripostami, podnoszą głos należycie obniżony. Przyjemność czerpana przez kobiety z oglądania „Lejdis” ma prawdopodobnie przyczynę w tej sferze oralnej, w afirmowaniu pustego, ale imponującego odblokowania języka.
Granicą swobody jest, rzecz jasna, ciąża. Kiedy w grę wchodzi życie poczęte, nawet kobieca przyjaźń zawodzi: najbardziej rozwiązła z lejdis przywołuje męża przyjaciółki na odsiecz, kiedy staje wobec jej dylematów aborcyjnych. Centralną, ozdrowieńczą postacią życia emocjonalnego lejdis są nieodmiennie ojcowie. Komiczny „efekt ojca” powstaje niezamierzenie, poza intencjami twórców, jakby rzeczywiście testosteron więził ich i przyćmiewał im wzrok.
W swojej „Zboczonej historii kina” Slavoj Żiżek ukazuje paradoks sztuki filmowej jako analogii ludzkiej wyobraźni. Z jednej strony karmi się ona fantazjami seksualnymi, z drugiej – robi wszystko, aby je ukrywać, przesłaniać woalem, przeżywać pod innymi postaciami. Ambitny film nie może zawierać naturalistycznie pokazywanego seksu. Pornos z kolei nie może być filmem ambitnym. Dlaczego? Bo jedno z drugim się kłóci, bo taka jest dialektyka świadomości i nieświadomości. Dobrze, w takim razie do czego zatem służą nam komedie romantyczne, zwłaszcza tak przeciętne jak te, które przyciągają w Polsce masową widownię? Po co chodzimy do kina na „Rozmowy nocą”, skoro nie zobaczymy tu ani dobrego kina, ani mocnych momentów?
Odpowiedź jest dosyć ponura. Komedia romantyczna to rodzaj skrajnie skomercjalizowanej fantazji erotycznej, opracowanej na użytek rynku i naszpikowanej różnymi logo. Kobiece pożądanie zostaje tu przechwycone, poddane obróbce i przetworzone w rodzaj syntetyku. Im więcej takich filmów, im silniej utrwala się model mieszczańskiej, plastikowej lejdi, tym mniejsza nadzieja na to, że kultura polska przemówi jeszcze jakimiś zróżnicowanymi, indywidualnymi głosami. Jedyna nadzieja w takich „dziełach” jak „Jeszcze raz” – przed nami konieczne i niezwłoczne odbicie się od dna.