Kultura

Książę i poeta

Wydana właśnie korespondencja Jerzego Giedroycia z Czesławem Miłoszem przypomina niegdysiejsze wielkie spory polityczne i kulturowe o Polskę, a jednocześnie pozwala zrozumieć samotność i wielkość tych dwóch Litwinów.

Pierwszy list do Giedroycia napisał Miłosz pod koniec marca 1952 r., mieszkając jeszcze w „Kulturze”, gdzie schronił się miesiąc wcześniej, porzuciwszy służbę dla komunistycznej Warszawy. Sprawa, którą zamierzał poruszyć, była dla niego tak bolesna, że wolał ją przelać na papier, niż wyznać w rozmowie w cztery oczy. Miłosz żywił bowiem wobec Giedroycia mieszane uczucia. „Te uczucia określiłbym tak: jest to wielka wdzięczność za to, że przyszedł mi Pan z pomocą w tak trudnym okresie mego życia, i za to, że dzięki Panu napisałem książkę. Jest to wdzięczność również za to, że stał Pan twardo przy mnie pomimo wszelkich przykrości, jakie z tego powodu Pana spotykały. Czyli są to uczucia, jakie ma się, kiedy się spotka człowieka dobrego i prawego”.

Nie warto się rozwodzić, bo biografia poety jest znana, dlaczego był to dla niego trudny okres, dość wspomnieć, że zerwanie z krajem równało się dla Miłosza samobójstwu jako poety. Jego żona i synowie pozostali w USA, walcząc o wizę francuską, on zaś nie mógł otrzymać amerykańskiej, cierpiał więc, czego przed Giedroyciem nie skrywał. Jakby tego było mało, polska emigracja oskarżyła go, iż jest komunistycznym agentem (sprawy te naświetla dołączony do tomu aneks, zawierający m.in. głośne „Nie”, pierwszy tekst Miłosza publikowany w „Kulturze”, i oświadczenie Giedroycia w sprawie Miłosza, w którym broni go przed atakami londyńskiej emigracji).

To prawda, że Giedroyc stał przy Miłoszu twardo, że dzięki niemu napisał „Zniewolony umysł”, do czego Miłosz czyni w liście aluzję. Ich kolejne listy są kopalnią wiadomości o krajowych echach „Zniewolonego umysłu” – od szykan wobec Bogu ducha winnej wdowy po Witkacym, przez niechęć, jaką Miłosz odczuwał słysząc o Kazimierzu Brandysie czy Romanie Bratnym, którego nazywa plugawą szmatą, po nadzieję, daremną, że po Październiku jego dzieła będą wydawane w Polsce. Miłoszowi nie brakowało więc powodów do dozgonnej wdzięczności wobec Księcia. Jednak to dopiero początek listu.

„Z drugiej strony – pisze dalej w marcu 1952 – przyglądając się Panu i widząc w Panu tyle zranionej dumy, którą Pan w sobie zamyka, i takie pokłady serdeczności, które kryją się w Pana milczeniu, nieraz odczuwałem wielki żal, że nie mogłem Pana »skóry« przebić i stać się Pana osobistym przyjacielem. Jeżeli przebijałem tę skórę, to tylko po to chyba, aby Pana ranić. Rozumiałem to wszystko dobrze i wiem, że wina była po mojej stronie”. Miłosz nigdy się tych słów nie zaprze, ba, powtórzy je po śmierci Redaktora, przyznając, że na początku ich znajomości był wobec niego i innych mieszkańców Maisons-Laffitte „bardzo niemiły”, przelewając na nich swoją niechęć do polskiej emigracji, ulegając obsesji, że cały świat – a więc i ludzie „Kultury” – jest mu wrogi.

Miłosz poczuł więc znaną powszechnie nieprzemakalność Redaktora, której w przyszłości doświadczy Mrożek (o czym wspomina w „Baltazarze”). Ale poczuł też coś, czego Mrożek – i nie on jeden – nie przewidział, a przynajmniej o tym nie wspominał: dobroć Giedroycia. Listy dostarczają dziesiątki świadectw tej dobroci i prawości: posyłanie paczek pozbawionemu pracy Jerzemu Turowiczowi i Stefanowi Kisielewskiemu, wspieranie wdowy z Krakowa, która poskarżyła mu się na swój ciężki los, załatwianie stypendiów naukowych dla intelektualistów z kraju, pomoc dla starzejącego się Stanisława Kota, dla Teodora Parnickiego, Józefa Mackiewicza, Józefa Wittlina, których losem szczerze się przejmował.

Giedroyc nie przesadzał pisząc swego czasu do Miłosza, że „Kultura” stanie się kiedyś filią Armii Zbawienia, a przecież „Kultura” wiecznie borykała się z kłopotami finansowymi i w pewnym momencie Giedroyc bał się komornika. Nigdy jednak nie narzekał, że klepie biedę, ani też, że całe swoje życie poświęca pismu, że dla „Kultury” wyrzekł się życia osobistego, że pracuje ponad ludzkie siły, co najwyżej pisał: albo trzasnę w kalendarz, albo wyhamuję, ale to nie wchodzi w rachubę.

W pierwszym spośród trzystu pięćdziesięciu listów – a to zaledwie część korespondencji pomiędzy Poetą i Redaktorem, bo tom obejmuje tylko lata 1957–1963 – Miłosz prosi Giedroycia, aby w ich przyszłych stosunkach ujawniło się coś, co dotąd ujawnić się między nimi nie mogło. Chodzi o to, co nazwać by można „przemakalnością”. Nie wyklucza wprawdzie sporów intelektualnych z Giedroyciem (wiedział, na co ich obu stać!), „ale niech Pan pamięta – zapewnia – że ja wiem, iż pod skórą, którą Giedroyc nosi na twarzy, kryje się tyle ciepła wewnętrznego i tyle miłości – a przecież i Pan, drogi Jerzy, wie, że pomimo mego sarkazmu i ironii tego tylko szukam i przed tym tylko klękam”. Nie ma powodów, by wątpić w szczerość tych słów. Miłosz gotów był przyklęknąć przed Giedroyciem, gotów był też bez narzekania wstąpić do jego Armii Zbawienia, kołacząc do drzwi amerykańskich instytucji, aby dopingowany przez Redaktora zdobyć zaproszenia, pracę, stypendia dla dziesiątków Polaków z kraju i emigracji.

Miłosz świętym nie był, ale serce miał tam, gdzie trzeba. Wystarczy wspomnieć te listy, w których niepokoi się, że Marek Hłasko może popełnić na emigracji samobójstwo, albo poświęcenie, z jakim mobilizował zachodnich intelektualistów w obronie aresztowanego w Warszawie i skazanego na więzienie Jerzego Kornackiego. Szkoda, że nie zachowała się odpowiedź Giedroycia na pierwszy list Miłosza, ale w „Autobiografii na cztery ręce” lakonicznie streszcza on powody, dla których pomógł poecie i gotów był znieść jego niemiłe zachowanie: Miłosz był przecież autorem „Ocalenia”! Zaś pierwszy zachowany list Księcia jest wzorem większości listów, jakie w przyszłości pisywał do poety, a jego sedno zawiera się w pytaniu: „Jak się przedstawia omówienie Festiwalu, które lekkomyślnie Pan obiecał opracować z p. Hersch?”. Nie napisałby pan – pyta kiedy indziej – o propagandzie Wolnej Europy, a instytucji tej obaj nie darzyli uwielbieniem. Nie zechciałby pan przetłumaczyć Arona? Zająć się przygotowaniem dokumentów o rewolucji węgierskiej? Przełożyć wiersze z „Doktora Żywago”? Napisać o Stalinie, krytyce literackiej i poezji w kraju oraz o Broniewskim? Znaleźć talary na angielskie wydanie pism Stawara i załatwić posadę dla tego i owego? Odszukać w Instytucie Hoovera nieopublikowany dziennik Róży Luksemburg, który „Kultura” powinna wydać?

Drogi panie Czesławie, nie wybrałby się pan w podróż reporterską po wyzwalającej się spod kolonializmu Afryce? (Nie byli na ty). Do Afryki ruszał właśnie Kapuściński, jakby wiedziony tą samą intuicją co Giedroyc – że dokonują się tam procesy o znaczeniu „globowym” (Giedroyc bzika afrykańskiego miał od dawna, bo już pod koniec lat pięćdziesiątych namawiał Miłosza, by objął profesurę na uniwersytecie w Addis Abebie, bo to świetna uczelnia, a i klimat tam wspaniały, Miłosz zaś poważnie się nad tą możliwością zastanawiał). Niektóre z tych propozycji poeta przyjmował, niektóre odrzucał, niektóre go irytowały – zabawnie czytać, jak się od nich opędza, zabawnie też śledzić, jak gromi emigracyjnych grafomanów, których chciał drukować Giedroyc, bo Książę na poezji się nie znał i z pokorą przyjmował wyroki Miłosza – niektóre zaś zdecydowanie krytykował.

Krytyka „Kultury”, a „Kultura” to przecież Giedroyc, nasili się, gdy Miłosz zamieszka w USA i straci zainteresowanie polityką. Giedroyc zaś nigdy nie przestał się nią pasjonować – z uwagą obserwując poczynania Gomułki, działalność Klubu Krzywego Koła i wszystko, co dzieje się w Rosji (znów ich korespondencja przynosi nieprzebraną ilość informacji o PRL i o Bloku).

Miłosz zarzuca więc Giedroyciowi, że „Kultura” przegina politycznie. Miłosz czuł się nadal odpowiedzialny za profil pisma, nie skrywał więc sceptycyzmu co do podejmowanych przez Giedroycia prób oddziaływania na sytuację w Rosji, był przeciwny drukowaniu „Doktora Żywago” – dowodząc jego artystycznej i intelektualnej słabości, w czym miał rację, i twierdząc, że Polaków powieść Pasternaka nie porwie, w czym racji nie miał, bo jej wydanie okazało się największym sukcesem wydawniczym w dziejach Instytutu Literackiego. Z początkiem lat 60. był przekonany, że „Kultura” ignoruje literaturę, filozofię, socjologię jako długofalowy sposób oddziaływania na stan polskich umysłów.

Giedroyc odpowiada, że Miłosz zdaje się nie rozumieć wielu procesów i nie doceniać ich roli w ewolucji polskiej inteligencji, ale poeta pozostaje głuchy na te argumenty. Znów bywa niekiedy niemiły i niesprawiedliwy, rani Giedroycia, a wtedy dotknięty Redaktor nie zaczyna swoich listów kordialnym zwrotem „Drogi Panie Czesławie”, lecz oschłym „Drogi Panie”, po czym zadaje do bólu konkretne pytania: kiedy mogę się spodziewać korekty pańskich wierszy – a niepunktualność w odsyłaniu korekt była dla niego potworną zbrodnią – kiedy odda mi pan pożyczoną książkę? Miłosz zawsze jednak umiał przeprosić za szorstkie słowa, Giedroyc zaś nie chował urazy w sercu i kolejny list znów zaczynał „Drogim Panem Czesławem”, ba, życzliwie interesował się synami Miłosza – choć był raczej zdania, że poeci nie powinni obrastać dziećmi.

Przy lekturze tych listów czuć nie tylko dobroć, ale i dyskretny humor Giedroycia, czasami wręcz powalający, jak wtedy, gdy szmuglował do kraju „Zdobycie władzy” jako „Wyzwolenie” autorstwa niejakiego Zygmunta Kornagi, wydane przez Stowarzyszenie Budowniczych Polski Ludowej im. Wandy Wasilewskiej, sekcja Paryż. Z początkiem lat 60. jego listy coraz częściej zaczynają się jednak „Drogim Panem”. A jeszcze niedawno wydawało się, że pozwoli Miłoszowi przebić swoją skórę.

Kto nie znałby dziejów „Kultury” i biografii Miłosza, gotów pomyśleć, że każdy z tych upartych Litwinów poszedł w końcu własną drogą. Na to jednak obaj byli za mądrzy. Pierwszy z nich pamiętał zawsze, co – „całując pana w oba policzki” – pisał kiedyś o dobroci tego drugiego. Pamiętał zapewne i swój inny list: „Drogi Książę, historia wykazuje pomału, że jest Pan jednak genialny. (...) W ciągu ostatniego roku zgalwanizował Pan czy przygarnął Gombrowicza, Wittlina, Straszewicza, Parnickiego i Miłosza, Hertza, Iwańską i kogo tam jeszcze. (...) Ten Straszewicz i Parnicki to naprawdę dowód, że gdyby nawet znalazł się Pan na pustyni, gdzie stałaby jedna jedyna sławojka, a na niej napis: »Klucz u dozorcy«, to Pan by klucz zdobył. To porównanie ma ten sens, że ktoś inny mógłby pomyśleć, że nie warto się trudzić – w czym by się bardzo mylił. Nie mam zamiaru być ironiczny, naprawdę szczerze Panu winszuję. Czesław Miłosz”.

„Kultura” była jedyną dziuplą, w której Miłosz mógł chować swoje skarby. Giedroyc zaś, choć na poezji rzekomo się nie znał, wiedział doskonale, jaką wielkość przygarnął w 1952. Dlatego już w 1958 r. zabiegał dla niego o Nobla.

Jerzy Giedroyc – Czesław Miłosz, Listy 1952–1963, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2008, s. 792
 

Polityka 30.2008 (2664) z dnia 26.07.2008; Kultura; s. 64
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną