Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Jak świecą gwiazdom

Scena w kształcie pająka na chorzowskim koncercie U2. Fot Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta Scena w kształcie pająka na chorzowskim koncercie U2. Fot Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Dobiegające końca lato stało pod znakiem wielkich plenerowych koncertów. Każda taka impreza to olbrzymie przedsięwzięcie logistyczne, obsługiwane przez armię ludzi.

Informacje o przygotowaniach do koncertów wielkich gwiazd przypominają często meldunki z placów wielkich budów. Zanim na warszawskim Bemowie pojawili się pierwsi fani Madonny, przez tydzień trwała tam mordercza praca. Blisko 200 ciężarówek przywiozło sprzęt niezbędny do budowy m.in. 26-metrowej sceny i trybuny z miejscami siedzącymi.

Przed występem U2 w Chorzowie zbudować trzeba było 200-tonową estradę, co zajęło organizatorom 6 dni, zaś demontaż po koncercie – blisko dobę. Firma specjalizująca się we wznoszeniu estrad-gigantów oferuje różne wersje scen (średni czas montażu – 9–10 godzin, demontażu – 7–8 godzin; trzeba do tego 5–9 pracowników).

Najważniejsze wyzwanie dla logistyki koncertu stanowi transport. Już w pierwszym dniu przygotowań do tegorocznego Przystanku Woodstock w nadodrzańskim Kostrzynie zjawiło się 21 tirów napakowanych sprzętem. Na każdą ze stawianych scen przypadało nagłośnienie o mocy 100 tys. wat, a samych punktów oświetleniowych, ważących w sumie 25 ton, było 800. Do tego polowe filie Poczty Polskiej, bankomaty, punkty handlowe i gastronomiczne. Agregaty prądotwórcze przedłużacze, kable i rozdzielnie...

Dla sukcesu koncertu pod gołym niebem estrada jest kluczowa. W grę wchodzą lotniska, pola, stadiony. Te ostatnie, ze względu na swoje gabaryty, cieszą się w branży największym uznaniem. W Polsce odpada organizacja największych imprez w halach. By wpływy z biletów pokryły koszty, polskie hale musiałyby spełniać normy europejskie, czyli mieścić 15 tys. widzów. Tymczasem do katowickiego Spodka wejdzie 6 tys. ludzi, a warszawski Torwar pomieści ledwie 5 tys.

Ryzykanci

Dlatego największe polskie imprezy jeszcze przez lata będą się odbywać na wolnym powietrzu (a więc w miesiącach letnich, z nadzieją na dobrą pogodę). Na ogół się udaje. Kiedy siedem lat temu startował gdyński Open’er, organizatorom udało się zaprosić duet The Chemical Brothers. W tym roku na liście obecności odhaczyły się licznie największe światowe gwiazdy. Open’er zaczynał od dwóch scen, tym razem było ich już siedem. Zajęły 20 razy większą przestrzeń. Czterodniowy festiwal – według brytyjskiego „The Sunday Times” najlepsze tego typu wydarzenie na świecie – obsługiwało 3 tys. pracowników.

Aby ta armia ludzi nie pracowała na marne, trzeba dopełnić formalności natury prawnej. Urząd miasta musi trzymać rękę na pulsie, szczególnie gdy zanosi się na „przypuszczalną kwalifikację imprezy jako niosącej podwyższone ryzyko”. Funkcjonujące wymogi bezpieczeństwa oznaczają prosty przelicznik: co najmniej 10 porządkowych na 300 osób mogących się znaleźć na imprezie plus jeden porządkowy na każde kolejne 100 osób.

Przy okazji koncertu Madonny Polska usłyszała o ustawie o bezpieczeństwie imprez masowych. Nagle okazało się, że bez pozytywnej opinii policji, straży pożarnej, pogotowia i sanepidu każda impreza może zostać odwołana w ostatniej chwili. Najmniej groźny dla organizatorów pozostaje w tej materii sanepid. – W Warszawie nie ma większych problemów – tłumaczy Dariusz Rudaś, powiatowy inspektor sanitarny i zarazem szef stołecznego sanepidu. – Organizatorzy zwykle są ci sami i już dobrze wiedzą, co mają robić. Generalnie więc mamy pracę dość nudną.

W dniu koncertu Madonny w ciągłej gotowości było 10 karetek pogotowia, 5 patroli medycznych, a 3 szpitale pełniły ostry dyżur.

Architekci

Z roku na rok koncerty organizuje się coraz bardziej fachowo. Przed ośmioma laty 30 tys. fanów Depeche Mode dostało się na koncert przeskakując przez barierki, bo trzy przygotowane wejścia okazały się niefunkcjonalne. W drodze powrotnej tłum pokonywał betonowy płot i drucianą siatkę.

Dzisiaj już jest lepiej. Do rozdzielenia poszczególnych sektorów używa się całej masy różnych typów bramek i płotków, ale aluminiowym oficerem porządkowym numer jeden jest barierka sceniczna GIGS. Poskramiacz tłumu, w branży znana jest jako łamacz fal. Wysoka i szeroka na 1,1 m. Waży 28 kg. Właściwie niezniszczalna.

Do całej tej techniki trzeba jeszcze dodać muzykę. A to przede wszystkim kwestia realizacji dźwięku. Trzeba zadbać o akustykę i nagłośnienie. Jeśli pierwsze nie wypali, drugie uratuje sytuację. Obecnie globalną karierę – i tu nie odstajemy od standardu – robi system nagłośnienia V-DOSC (czyli fachowo: wyrównane liniowo źródło dźwięku). Dzięki niemu wychwycić można najdrobniejszy szczegół w brzmieniu i barwie dźwięku. Po co to komu na głośnych z zasady imprezach, pozostaje zagadką.

W dobie multimediów usatysfakcjonowany zmysł słuchu to jednak mało. Dlatego też setki inteligentnych urządzeń odpowiada za tzw. architekturę świetlną. Estrada przeszyta laserowym gąszczem zyskuje na atrakcyjności. Wie o tym znany z komputerowych wizualizacji Jean Michele Jarre. Jego World Arena Tour naszpikowane zostało technologią cyfrową i świetlnymi projekcjami w wysokiej rozdzielczości. Na pamiętnym koncercie w pekińskim Zakazanym Mieście (2004 r.) obok 217 chórzystów i stu pracowników technicznych pracowało 600 projektorów światła wspieranych systemem nagłośnienia o mocy 100 tys. wat. – Aranżacja to dzisiaj podstawa. Ma chwycić i już. Poza tym jest inscenizacja, chórki, tancerze, są setki pomagierów – mówi Jolanta Smolska-Kempińska z katedry kompozycji łódzkiej Akademii Muzycznej.

Czy przeciętny widz (i słuchacz) wielkich koncertów może stwierdzić co zawdzięcza talentowi muzyka, a co wysiłkom speców od nagłośnienia? – Cała multimedialna otoczka to dziś ponad 70 proc. sukcesu koncertu. Reszta to umiejętności. Ludzie pragną przede wszystkim show. Za sam talent bez tej otoczki ludzie cię zjedzą – kwituje Smolska.

Sponsorzy

Publiczność dla ukochanego artysty gotowa jest znieść zaskakująco wiele. Obozuje pod namiotem albo gołym niebem. Gdy spadnie deszcz, tapla się w błocie. Na Woodstock czy Open’er podróżowano godzinami w zatłoczonych pociągach albo jechano w gigantycznych korkach. Już na miejscu upragnione elektroniczne bilety wymieniano na naręczne opaski. To przepustka do różnych sektorów i pod różne sceny. Opaska z Opener’a stała się już w niektórych kręgach kultowa. Znajdą się tacy, którzy z sentymentu bądź dla lansu będą je nosić przez kilka następnych lat.

Bez licznej publiczności budżet przedsięwzięcia nijak się nie domyka. A i wtedy sprzedaż biletów to tylko drobna część festiwalowych przychodów. Przecież wynagrodzenie dla tysięcy ludzi z obsługi, rachunki za prąd, wynajem sprzętu, dzierżawę terenu i promocję pochłaniają ogromne pieniądze. Finansową podstawę zapewniają więc sponsorzy. Gdyński Open’er zasila piwowarska firma Heineken, a mysłowicki Off Festival – mBank. Budżetowe wsparcie zapewniają także samorządy organizatorskich miast (bo dla nich to świetna promocja). Bez współpracy lokalnych władz trudno jest też logistycznie ogarnąć przedsięwzięcie. Na przykład znany z proekologicznych sympatii brytyjski zespół Radiohead – wystąpił właśnie w Poznaniu – zażyczył sobie, aby większość fanów mogła dotrzeć na miejsce występu przyjazną dla środowiska komunikacją miejską. Organizatorzy niektórych imprez mogą liczyć na finansową pomoc Ministerstwa Kultury. W ten sposób budżet państwa dołożył do występu Kylie Minogue i całego show „Zaczęło się w Polsce” aż 14,5 mln zł. Z czego – jak mówi się w branży – 11 mln zł zgarnęła sama Kylie.

No i artyści

Gaża artystów to bowiem ostatnia główna pozycja w budżecie organizatora. Manu Chao zażądał za występ 350 tys. zł, Lenny Kravitz zaśpiewał na krakowskich Wiankach za 600 tys., a Pussycat Dolls wyceniło swój show na 700 tys. (jak się okazało, za wysoko).

Honoraria gwiazd przybierają najróżniejsze postaci. Bywa, że artyści za dostarczanie rozrywkowych usług dostają pakiety akcji firmy organizującej im koncerty. To gwarantuje im udział w zyskach z występów, kontraktów sponsorskich, gadżetów i działalności oficjalnych fanklubów. Tak działa m.in. Live Nation, promotor i tour manager U2, Madonny i innych gigantów. Irlandzki zespół poznał przykrą stronę takiej umowy, gdy akcje wskutek globalnego kryzysu zaczęły dramatycznie spadać. Umowa mogąca przynieść Live Nation miliardy (samo Vertigo Tour w latach 2005–2007 zarobiło ponad 400 mln dol.), dla irlandzkich rockmanów byłaby kiepskim interesem. W sprawę włączyli się prawnicy i ostatecznie Live Nation zatrzymał gwiazdę kosztem 19 mln dol.

Live Nation to w ogóle ciekawy przypadek, bo firma ta staje się powoli globalnym monopolistą w organizacji megatras koncertowych. W swym portfolio ma również takie gwiazdy jak Shakira, JayZ czy Paul McCartney. Łącznie organizuje występy 1,5 tys. artystów w 57 krajach, rocznie sprzedaje 45 mln biletów. I wciąż przywiązuje do siebie nowych artystów.

Ci natomiast już zorientowali się, że w dobie muzyki cyfrowej, piractwa w sieci i zapaści tradycyjnych wielkich wytwórni muzycznych tylko wielkie trasy koncertowe wciąż są w stanie zapewnić dochody idące w miliony dolarów.

współpraca Piotr Stasiak
 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną