Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Film

2012

Recenzja filmu: "2012", reż. Roland Emmerich

Pochodzący z Niemiec majster od superprodukcji porządnie się napracował, żeby nas postraszyć.

My tu sobie spokojnie żyjemy z dnia na dzień, a tymczasem koniec się zbliża. Tak jak przewidzieli mądrzy Majowie, 21 grudnia 2012 r. planety ustawią się w jednej osi, wzrośnie promieniowanie Słońca, kula ziemska zacznie się topić od wewnątrz, co spowoduje niewyobrażalne spustoszenia. Wprawdzie pozostały jeszcze trzy lata, ale już dziś możemy zobaczyć w kinie, jak to mniej więcej może wyglądać.

Pochodzący z Niemiec majster od superprodukcji Roland Emmerich („Dzień Niepodległości”) porządnie się napracował, żeby nas postraszyć. Wielkie budowle rozpadają się jak domki z klocków lego, całe miasta znikają z powierzchni, wali się statua Chrystusa w Rio de Janeiro (Statua Wolności tym razem nie zostanie pokazana, ale tylko dlatego, że przewracała się już w innych filmach), nawet Watykan się rozpada. Wody sięgają szczytów Himalajów. Gdyby z tych scen zmontować półgodzinny wideoklip, mielibyśmy pewnie największe widowisko filmowe świata. Niestety, „2012” trwa aż 158 minut, co jest grubą przesadą, ponieważ scenarzyści najwyraźniej nie mieli pomysłu, co można by jeszcze dodać do tej globalnej rozwałki. Mamy zatem niezawodny zestaw najbardziej stereotypowych wątków, którymi kino amerykańskie się żywi od stu lat. Jest szlachetny czarnoskóry prezydent USA, jest uczony, który wszystko wcześniej przewidział, wreszcie niedoceniony pisarz, którego życie osobiste mocno się skomplikowało (żona mieszka z innym), ale w finale prawdziwe wartości rodzinne zatryumfują. W wolnych chwilach bohaterowie rozprawiają z patosem o równości, braterstwie i tolerancji.

Czy ludzkość wyposażona w takie wartości może zginąć? Nie odkryję wielkiej tajemnicy, jeśli zdradzę, że na końcu pojawia się światełko (choć nie dla wszystkich) na bezkresie wód wzburzonych wskutek tsunami. W ostatniej scenie mamy jeszcze jeden happy end: dziewczynka, która po rozwodzie rodziców miała poważne kłopoty psychiczne, odzyskawszy ojca ogłasza triumfalnie: „Już nie potrzebuję pieluchomajtek!”. W obszernej antologii najbardziej kretyńskich zakończeń amerykańskich filmów katastroficznych ta scena z pewnością zajmie miejsce w czołówce.

 

Polityka 47.2009 (2732) z dnia 21.11.2009; Kultura; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "2012"
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną