"Intrygant!” Stevena Soderbergha nie wszedł na polskie ekrany ponoć dlatego, że stawia poprzeczkę wymagań zbyt wysoko. Nie jest to film z gatunku widowiskowych. Przypomina woodyallenowskiego „Zeliga”. Albo przegadane, bezkrwawe „Fargo”.
Żeby się na nim dobrze bawić, trzeba cokolwiek wiedzieć o mechanizmach zaburzeń dwubiegunowych i schizofrenii paranoidalnej. Przydałaby się też znajomość zasad marketingu korporacyjnego. Soderbergh wkracza w świat białych kołnierzyków, wyścigu szczurów, ludzi, którzy z chciwości doprowadzają siebie i swoją firmę do upadku.
Rzecz jest o zadufanym, piekielnie inteligentnym i jeszcze bardziej ambitnym biochemiku zatrudnionym w megaprzedsiębiorstwie wytwarzającym składnik wzbogacający smak wielu produktów spożywczych zwany lizyną. Starając się poprawić wyniki handlowe firmy oraz udowodnić szefom swoją przydatność, menedżer prowadzi kreatywną księgowość, bierze łapówki, fałszuje swoje CV, organizuje fikcyjne przetargi, oskarża konkurencję o zmowę cenową, nie waha się współpracować z FBI, oszukując przy tym na potęgę wszystkich, a najbardziej swoich prawników. Przekręt goni przekręt, rzecz jednak nie w kryminalnej intrydze, tylko w ironicznej obserwacji nakręcającej się spirali oszustw.
Obłąkańczą kreacją popisał się Matt Damon przypominający tu Philipa Seymoura Hoffmana z „Hazardzisty”. Świetne, błyskotliwe studium amerykańskiego snu o pieniądzach, sławie i karierze pod koniec XX w., czyli o źródłach obecnego kryzysu ekonomicznego.