Colin Firth jest aktorem dość wszechstronnym, ale najlepiej czuje się chyba w repertuarze komediowo-melodramatycznym. Rola geja, 52-letniego profesora literatury wykładającego w Los Angeles, opłakującego śmierć swego długoletniego partnera w dramacie psychologicznym „Samotny mężczyzna” Toma Forda, stanowi zaskakujący przełom w jego karierze. Przyniosła mu ona zasłużone laury, w tym prestiżową nominację do Oscara.
Film, a właściwie elegia bliska nastrojowej impresji, osadzona w zimnowojennej atmosferze kubańskiego incydentu, wyraźnie inspirowany jest poetyckim kinem Wong Kar-waia, z podobnym retrospektywnym montażem i podkradzionym ze „Spragnionych miłości” charakterystycznym lejtmotywem muzycznym. Treścią są tu wspomnienia szesnastu szczęśliwych lat homoseksualnego związku, ukazane niczym w staroświeckim melodramacie (bez szokowania scenami seksualnych zbliżeń).
W kontraście i w opozycji do psychicznej udręki, narastającego bólu osamotnienia, emocjonalnego paraliżu, uniemożliwiającego wykładowcy nawiązanie po tragedii kontaktu z kimkolwiek. Reżyser Tom Ford jest debiutantem o ustalonej marce w świecie mody, gdzie jako projektant największych domów odzieżowych zasłynął m.in. prowokującymi kampaniami reklamowymi Gucciego i Yves Saint Laurenta.
W „Samotnym mężczyźnie” dbałość o szczegóły, o stroje zgodne z epoką robi wrażenie. Błyszczy jednak Firth, któremu nie jest w stanie dorównać nawet znakomita Julianne Moore w roli jego byłej.