Premiera czwartej ekranizacji „Buddenbrooków” – nagrodzonej Noblem powieści z 1901 r. o wzlocie i upadku lubeckich patrycjuszy – powstała na fali nowych niemieckich zachwytów nad „wielkomieszczańskim etosem”, ale zbiegła się z globalnym kryzysem finansowym, który zachwiał również wieloma niemieckimi fortunami.
Reżyser Heinrich Breloer zdobył uznanie aranżowanymi dokumentami o terrorystach grupy Baader-Meinhof i życiu Tomasza Manna, ale, jak mu wytknęli krytycy z „Die Zeit”, „Frankfurter Allgemeine” czy „Die Welt”, na ważny film to za mało. Breloer opowiada wprawdzie, że zawsze interesował się upadkiem rodu lubeckich kupców, ale oglądając jego ekranizację Buddenbrooków, nie bardzo wiadomo, z jakim problemem zmaga się dziś ten 70-letni syn hurtownika mąki. „Buddenbrookowie” (polski dystrybutor dodał – „dzieje upadku rodziny”) to ciąg efektownych obrazów nałożonych na bardzo uproszczoną fabułę, której nie warto sprawdzać z powieścią.
Reżyser wykreślił całe jedno pokolenie Buddenbrooków i nawet nie starał się oddać pesymistycznej filozofii Manna, u którego w ekonomicznym darwinizmie wygrywają pozbawieni skrupułów parweniusze, przegrywają zaś uczciwi przedsiębiorcy i ich dzieci o artystycznej duszy. Kto zna intelektualny fundament powieści – fascynacje Manna Nietzschem, Wagnerem i Schopenhauerem – ten sam musi sobie dośpiewać nastrój wilhelmińskich Niemiec.
Za to Breloer wymyśla sceny, których w powieści nie ma – jak choćby wielki bal, który sugeruje wejście Buddenbrooków do kultury dworskiej.