Oglądanie „Czarnej Wenus” to chodzenie po rozżarzonych węglach. Choćby z tego powodu, że trudno znieść ogrom prymitywizmu uosabianego przez niewykształcone, ksenofobiczne społeczeństwo, które z wypiekami na twarzy eksploatuje wstyd i bezbronność cierpiącego człowieka. Bezkompromisowy dramat psychologiczny Abdellatifa Kechiche poświęcony jest Saartjie Baartman, słynnej mieszkance Afryki Południowej, która na początku XIX w. stała się obiektem pseudonaukowych eksperymentów. Celem ich było udowodnienie, że Baartman nie należy do ludzkiej rasy. Badania sprowokowała osobliwa budowa ciała kobiety: duże wystające pośladki i znacznie powiększone wargi sromowe. To wystarczyło do traktowania jej jako zwierzęcia, zamykania w klatce, pokazywania w cyrku. Nazywana „hotentocką Wenus” uchodzi dziś za symbol poniżenia czarnej rasy. Stanowi kompromitujący dowód wysiłków białego człowieka, starającego się naukowo uzasadnić pożytki płynące z niewolnictwa.
Film pokazuje gehennę 20-letniej służącej (wspaniała Yahima Torres) wywiezionej z Kapsztadu najpierw do Londynu, a potem do Paryża, gdzie zakuta w żelazny łańcuch niczym małpa miała zabawiać coraz bardziej wyrafinowaną (i zdemoralizowaną) publiczność. Kechiche, francuski reżyser pochodzenia tunezyjskiego, autor wielokrotnie nagradzanej „Tajemnicy ziarna”, znacznie jednak komplikuje jej historię, pogłębiając szokujący obraz o wątki nam współczesne. W jego ujęciu Saartjie nie wydaje się tylko upokarzaną, pozbawianą godności, bezwolną ofiarą rasizmu zachodniej cywilizacji. Zwabiona do Europy pod pretekstem łatwego życia, zdobycia fortuny oraz sławy, czuje się artystką udającą rolę dzikuski, z którą wcale się nie utożsamia. Godzi się kontynuować dwuznaczną grę, częściowo ponosząc odpowiedzialność za swój tragiczny los (skończyła jako uliczna prostytutka, zmarła na skutek chorób wenerycznych).