Alejandro Gonzalez Ińárritu, autor uduchowionej trylogii: „Amores perros”, „21 gramów” „Babel”, przyzwyczaił widzów do tego, że czas w jego filmach nie płynie linearnie. Burząc chronologię zdarzeń, zmieniając punkty widzenia i rozszerzając epizodyczną narrację na szereg niezależnych postaci, wnosił do swoich obrazów niepokój. Dzięki temu łatwiej mu było prowadzić dialog z przeznaczeniem, badać przypadkowość ludzkiego losu, pytać o kierunek i sens nadawany życiu.
Nad epickim dramatem „Biutiful” (nakręconym już bez pomocy wybitnego scenarzysty Guillerma Arriagi) unosi się podobna aura metafizycznej zadumy. Z tym że konstrukcja jest prostsza. Filmowi bliżej do poetyckiej ballady, do – zapisanego wielkimi literami – epitafium poświęconego umierającemu na raka człowiekowi, który przed śmiercią chce uporządkować doczesne sprawy i zrobić coś jednoznacznie dobrego, co zapewniłoby mu odkupienie i spokój ducha.
Bohater – grany jak zwykle z wielką empatią przez Javiera Bardema – zmaga się z wyrzutami sumienia (prowadzi szemrane interesy, jest właścicielem szwalni i zatrudnia na czarno imigrantów). Ma niewierną, uzależnioną od narkotyków żonę i dwójkę małych dzieci, których nie chce osierocić. Z drugiej strony jego tragiczna sytuacja doskonale oddaje głębsze problemy krajów latynoskich, borykających się z pasmem kryzysów: od ekonomicznego po tożsamościowy, co podkreśla sposób filmowania biednych dzielnic Barcelony tak, jakby chodziło o brazylijskie fawele. Symbolizm Ińárritu nie jest zbytnio natrętny, ostatecznie jednak szkodzi filmowi, wygrywając patos tam, gdzie powinno być wyciszenie.
Biutiful, reż. Alejandro Gonzalez Inarritu, prod. Hiszpania, Meksyk, 125 min