Wichrowe wzgórza, reż. Andrea Arnold, prod. Wielka Brytania, 129 min
Podziwiając nową ekranizację słynnej XIX-wiecznej powieści Emily Brontë „Wichrowe wzgórza”, nie sposób uwolnić się od wrażenia, że reżyserka Andrea Arnold zapatrzyła się w kino Terrence’a Malicka. Stosuje podobne chwyty. Niemal każdą sekwencję pointuje obrazami dzikiej, budzącej zachwyt, a czasami dreszcz przerażenia, natury: pełzających owadów, zarzynanych zwierząt domowych, uwięzionej ćmy, nisko sunących burzowych chmur albo wrzosowisk zachodniego krańca Swaledale w North Yorkshire. Za tymi widokami nie kryje się jednak tajemnica boskiego spojrzenia. To świat piękny, lecz wrogi, jak u Darwina i naturalistów; a nie mistyczny, jak u autora „Drzewa życia”. Człowiek jest tu przedłużeniem przyrody – albo odwrotnie, to ona jest naszym. Arnold tak portretuje swoich bohaterów, jakby rządził nimi taki sam biologiczny przymus, a miłość była tylko absurdalnym odstępstwem od konieczności upokarzania, krzywdzenia, znęcania się, bicia i zemsty. Nieprzypadkowo czyni narratorem Heathcliffa (James Howson) – nie znajdę niewiadomego pochodzenia o orientalnej urodzie, jak w powieści, lecz Murzyna, który staje się kimś obcym, przybłędą, któremu należy okazywać pogardę i niechęć. W „Wichrowych wzgórzach” reżyserka nie zobaczyła emocjonującej historii o potędze romantycznych uczuć, tylko na wskroś współczesną, gryzącą opowieść o samotności, potwornej obsesji i destrukcji. Kreacje aktorskie bledną wobec absolutnie olśniewającej pracy operatora Robbiego Ryana. To jego chłodne obrazy będzie się pamiętać po wyjściu z kina.