Anglicy potrafią zastosować konwencję komedii romantycznej do tematu słabo kojarzącego się ze śmiechem. Starość, perspektywa spędzenia reszty życia w samotności, ewentualnie z wózkiem inwalidzkim jako nieodłącznym towarzyszem, to przecież nic wesołego. A jednak oglądając „Hotel Marigold” Johna Maddena – bajkę o siedmiu brytyjskich emerytach podejmujących desperacką decyzję o wyjeździe do zachwalanego w Internecie domu starości w Dżajpuru w Indiach – nie mamy wrażenia, że opowieść jest oderwana od realiów i prozy życia. Deborah Moggach, autorka powieści, na podstawie której powstał film, scenarzyści i reżyser zadbali o to, by film tętnił dojrzałymi emocjami, a przy okazji, żeby nie zabrakło ironii, dowcipu, było niestereotypowo. Pomogli fantastyczni aktorzy, budujący galerię pensjonariuszy domu starców. Mamy więc poczciwego staruszka, singla z rozbudzonym libido (Ronald Pickup), oczekującą operacji stawu biodrowego gospodynię domową, która nie lubi Hindusów (Maggie Smith), energiczną wdowę bez pieniędzy i planów na przyszłość (Judi Dench), starego kawalera ze złamanym sercem (Tom Wilkinson), stłamszonego i upokorzonego przez nieczułą żonę romantyka (Bill Nighy), rozkapryszoną, bujającą w obłokach despotkę (Penelope Wilton) oraz pozbawioną kompleksów, wielokrotnie rozwiedzioną łowczynię męskiego pożądania (Celia Imrie).
Film Maddena wyraźnie kierowany jest do brytyjskiej widowni. Żarty z postkolonialnej mentalności Wyspiarzy nie muszą nas bawić. Pozostaje naiwna love story o czerpaniu przyjemności z późnej miłości i o tym, że – jak mówi hinduskie przysłowie – w końcu wszystko będzie dobrze. A jeśli nie jest dobrze, to jeszcze nie koniec.
Hotel Marigold, reż. John Madden, prod. Wielka Brytania, 124 min