Złotoskórzy Indianie i krzyżowcy
Recenzja filmu: „Valhalla. Mroczny wojownik”, reż. Nicolas Winding Refn
Walhalla w mitologii nordyckiej to odpowiednik greckiego Hadesu. Mroczna kraina zmarłych, miejsce przebywania poległych w chwale wojowników, które wedle starożytnych wyobrażeń ma kształt olbrzymiego pałacu o 540 bramach. W filmie Nicolasa Windinga Refna („Drive”) Walhalla jest piękną, dziką, spowitą mgłami otwartą przestrzenią zamieszkaną przez groźnych złotoskórych Indian. Ciągną w jej kierunku nie duchy szlachetnie zmarłych żołnierzy, lecz opętani misją nawrócenia świata średniowieczni krzyżowcy, śniący o założeniu Nowej Jerozolimy. Prowadzi ich trzymany początkowo w klatce i wykorzystywany do gladiatorskich walk tajemniczy, wytatuowany siłacz (Mads Mikkelsen). Ta milcząca, jednooka postać z piekła rodem na swój sposób przypomina legendarnego konkwistadora Aguirrę z filmu Herzoga. Wydaje się obłąkana, nie z tego świata, budzi strach, grozę.
Refn potrafi tworzyć poetycki klimat. „Valhalla. Mroczny wojownik” mimo brutalnych scen łamania kości, wyłupywania oczu i duszenia w błocie, tchnie wizjonerstwem, magią. Niektóre sceny pasowałyby do „Czasu Apokalipsy”. W innych, bardziej lirycznych, można odnaleźć ducha „Podróży do Nowej Ziemi” Malicka. Całość nie robi jednak piorunującego wrażenia. To zrealizowany z epickim oddechem, z domieszką komiksowego mistycyzmu niezły film przygodowy.
Valhalla. Mroczny wojownik, reż. Nicolas Winding Refn, prod. Dania, Wielka Brytania, 93 min