Od kiedy w kinie zadomowiła się technologia 3D, czekaliśmy na przełom. Wybitni autorzy prześcigali się w wymyślaniu fantastycznych światów: „Avatar”, „Prometeusz”, „Elizjum”. Alfonso Cuarón wypisał się z tego wyścigu. W „Grawitacji” nie pokazuje świata magicznego, ale wykorzystuje wszystkie dostępne dziś środki – w tym i 3D – żeby pokazać w realistyczny sposób przestrzeń kosmiczną.
Od premiery europejskiej w Wenecji i amerykańskiej w Toronto wokół „Grawitacji” zrobił się szum tak wielki, jak wielka kosmiczna cisza panuje w samym filmie przez większą jego część. Dźwięk, co potwierdzają astronauci, jest realistyczny jak nigdy dotąd. Wiele można było usłyszeć o imponującej, otwierającej film 13-minutowej sekwencji nakręconej z pomocą jednego ujęcia, perfekcyjnie łączącej elementy ekspozycji postaci, zawiązania akcji i odurzenia widza obrazami tak, że zawiesza na czas seansu kontakt z rzeczywistością. O wielkim powrocie Sandry Bullock, która wzięła rolę odrzuconą wcześniej m.in. przez Angelinę Jolie, żeby wykreować być może najbardziej poruszający obraz depresji i wyjścia z niej, jaki zna współczesne kino. Wreszcie o piorunującym realizmie świata przedstawionego, fizycznie odczuwalnym stanie nieważkości bohaterów – doktor Ryan Stone (Bullock) i szefa misji Matta Kowalskiego (czarujący jak zawsze George Clooney), którzy po katastrofie ich promu dryfują samotnie w kosmosie, pozbawieni zapasów tlenu i szans na pomoc.
Cuarón wspólnie z synem Jonasem (współscenarzystą), operatorem Emmanuelem Lubezkim i magikiem efektów specjalnych Timem Webberem stworzyli dzieło, w którym udało się przekroczyć barierę między oglądaniem filmowego spektaklu a uczestniczeniem w nim. I opowiedzieli przepiękną, poruszającą historię o szansie na odrodzenie. Może i w kontekście spisanej przez niektórych na straty sztuki filmowej.
Autorka jest redaktor naczelną portalu Stopklatka.
Grawitacja, reż. Alfonso Cuarón, prod. USA, 90 min