Cztery całkiem przyzwoite filmy wyreżyserowane przez George’a Clooneya nie uchroniły go przed okropnym kiksem, jakim niestety jest jego najnowsze dokonanie. Temat „Obrońców skarbów” zapowiadał się fascynująco. Odzyskiwanie zrabowanych przez nazistów dzieł sztuki w schyłku panowania III Rzeszy. Istny samograj. Są dokumenty, książki, relacje opisujące mrożące krew w żyłach akcje aliantów ścigających się z Sowietami poszukującymi zagrabionego dziedzictwa wartego miliardy dolarów. Wystarczyło tylko dotrzeć do źródeł i sfilmować. Clooney pewnie też tak myślał. Wziął na warsztat bestseller Roberta M. Edsela. Obsadził siebie w roli doświadczonego konserwatora sztuki, który z sześcioma wspaniałymi kumplami po fachu, mającymi z wojskiem tyle wspólnego, co grany przez niego bohater (m.in. Matt Damon, Bill Murray i Jean Dujarden), w kowbojskim stylu ratują przed kradzieżą i zniszczeniem rzeźby Michała Anioła, obrazy Picassa czy malowidła van Eycka. Z budżetem 75 mln dol. stać go było nawet na wynajęcie prawdziwych czołgów i kręcenie w scenerii autentycznych kopalń, gdzie hitlerowcy gromadzili bezcenne skarby. Zapomniał to tylko wyreżyserować.
Stylizowany na przygodówkę w rodzaju „1941” Spielberga film Clooneya składa się z serii drętwych skeczy, niezgrabnie powiązanych ze sobą scen, w których brakuje choćby odrobiny napięcia, a szalę klęski przechyla już na samym początku skierowany do ludzkości kuriozalny monolog Clooneya, w którym namiętnie i bez cienia zażenowania objaśnia to, co z wyjątkiem Amerykanów wszyscy doskonale wiedzą, mianowicie, że kultura jest ważna.
Obrońcy skarbów, reż. George Clooney, prod. USA, 118 min