Kim jest tytułowy bohater filmu Alexa van Warmerdana, nie dowiemy się. Buntownikiem, rewolucjonistą, postacią z fantastycznej opowieści o mścicielach zakłócających spokój sytym mieszczanom? W prologu widzimy polujących na niego uzbrojonych mężczyzn, w tym księdza ze strzelbą gotową do strzału, z czego wynika, iż Kościołowi też zagraża. Nie jest sam, umykając pościgowi, ostrzega wspólników mieszkających w lesie, w norach przypominających kryjówki zwierząt. Zanim w finale wrócą do podziemia, przeprowadzą kolejną, dobrze obmyślaną akcję. Mieszczanie ukryci w dobrze strzeżonych willach, miejcie się na baczności! Borgman nadchodzi, a nie zgadniecie, pod jaką postacią i z jakimi zamiarami. Filmowy biznesmen, jeszcze niezdający sobie sprawy, jak krucha jest stabilizacja, którą osiągnął, tłumaczy żonie: jesteśmy ludźmi Zachodu, jesteśmy bogaci, to nie nasza wina. Tacy jak Borgman uważają inaczej. „Borgman”, pokazywany wcześniej w Cannes, ubiegał się w tym roku o nominację do Oscara, lecz bez powodzenia. Prawdopodobnie na Amerykanach obcy u bram nie zrobili wrażenia, tym bardziej że w drugiej części filmu mamy nadmiar ideologii i naiwności, co będzie też przeszkadzać polskiemu widzowi. Niemniej warto zobaczyć, czego boją się Holendrzy.
Borgman, reż. Alex van Warmerdan, prod. Holandia, 113 min