Kto pamięta oscarową „Ziemię niczyją” Bośniaka Danisa Tanovića, przeżyje swego rodzaju déjà vu. Punkt wyjścia „Mandarynek” Zazy Urushadze jest prawie taki sam. Akcja gruzińskiego dramatu toczy się w autonomicznej republice Abchazji w jednej z opuszczonych górskich wiosek, zamieszkanych dawniej przez Estończyków. Jest 1992 r., trwa wojna domowa, mieszkańcy wioski uciekli bądź wyjechali, lecz dwóch starszych rolników zostało. Nie mieszają się w krwawe, etniczne porachunki. Gdy w końcu konflikt dociera do nich, ogród i dom stają się swoistą oazą, ową ziemią niczyją dla rannych bojowników walczących po przeciwnej stronie barykady. Uczą ich tolerancji, poszanowania odmiennych obyczajów, akceptacji różnic religijnych, zrozumienia dla obcych kultur. Intencje reżysera są tak wzniosłe, tak szlachetne, że czasami ogląda się „Mandarynki” jak apel do Czeczenów, Rosjan, Ormian i innych kaukaskich narodów o zaprowadzenie pokoju w tej części świata. Oczywiście sporo tu ideologiczno-psychologicznych uproszczeń. Ale jest też coś bardzo poruszającego w tej uniwersalnej, ponadczasowej historii o niemożliwym porozumieniu i nienawiści, która niszczy i zżera człowieczeństwo.
Mandarynki, reż. Zaza Urushadze, prod. Estonia, Gruzja, 90 min