Najkrótsze streszczenie fabuły przypominałoby znaną kwestię o polskim filmie z „Rejsu”: nic się nie dzieje. Skoro reżyser i zarazem scenarzysta wybrał miejsce akcji najnudniejsze z możliwych, trudno się dziwić. Byliście kiedyś w sklepie z dywanami? No właśnie, tak samo to wygląda w „Kebabie i horoskopie”. Kierownik placówki (smutny i zabawny zarazem Andrzej Zieliński), chcąc zmobilizować załogę, zatrudnia dwóch speców od marketingu, którzy debiutują w niewyuczonym zawodzie (wcześniej, co sugeruje tytuł, jeden sprzedawał kebaby, drugi wymyślał horoskopy dla jakiegoś trzeciorzędnego pisemka). Wiedzą jednak, że należy używać fachowo brzmiących terminów w rodzaju „ocieplanie wizerunku firmy” czy „fundament przydatności” i na niektórych pracownikach robią wrażenie. W sumie jednak dalej nie dzieje się prawie nic, chociaż oglądamy sprzedawców dywanów także po godzinach, co oczywiście też jest potwornie nudne. Jedynie do życia jednej z pracownic trochę wigoru wnosi zjawiająca się niespodziewanie mama w poszukiwaniu dawnej miłości (w tej roli niezawodna nawet w epizodzie Dorota Kolak).
Film debiutującego w fabule 31-letniego Grzegorza Jaroszuka znalazł się dość niespodziewanie w konkursie głównym ostatniego festiwalu w Gdyni, gdzie nie zrobił furory. Kto jednak gustuje w humorze absurdalnym, może w czasie seansu parę razy się uśmiechnąć. Co by potwierdzało, iż reżyser osiągnął „fundament przydatności”.
Kebab i horoskop, reż. Grzegorz Jaroszuk, prod. Polska, 75 min