Wytrawni kinomani przypominają sobie zapewne elegijny dramat Gusa Van Santa „Paranoid Park” żegnający młodość nastoletniego deskorolkarza, który obwinia się o śmierć strażnika kolejowego. Rozpamiętywanie (nie)swojej winy młodego pasjonata kolarstwa ekstremalnego, świadka zbrodni, to z kolei temat debiutanckiej fabuły „Violet” Basa Devosa. Oba te filmy zostały zrealizowane podobnymi metodami. Długie ujęcia, dramaturgia bardziej oddaje nastrój, niż wciąga w wir wydarzeń, prawie w ogóle nie ma dialogów. „Violet” idzie nawet dalej. Zniekształcenia, niewyraźne, rozmazujące się kształty, manieryczne filmowanie sylwetek od tyłu – to wszystko zakłóca odbiór, wystawia cierpliwość widzów na ciężką próbę. Naturalnie ten rodzaj wizualnego eksperymentu czemuś służy. Subiektywizuje narrację, z drugiej strony – tworzy dystans, czyli oddaje rozdygotany stan zranionej psychiki 15-latka, na którego oczach zabito jego najbliższego przyjaciela. Koledzy oskarżają chłopaka, że nie pomógł, stchórzył. On sam też nie potrafi zrzucić z siebie tego brzemienia. O presji, traumie i piekle wyrzutów sumienia mówi „Violet” – zwycięzca sekcji Generacja 14 na Berlinale – najwięcej. Chociaż nie każdy od razu to dostrzeże.
Violet, reż. Bas Devos, prod. Belgia, Holandia, 83 min