W skandynawskim kryminale „Zabójcy bażantów”, zrealizowanym na podstawie bestsellerowej powieści Jussiego Adler-Olsena, wraca obsesja, która wywindowała millenijną trylogię Stiega Larssona na sam szczyt popularności. Elita kraju, przeżarta złem do szpiku kości, ukrywa zbrodnie, jakie przeciętnemu zjadaczowi chleba trudno sobie nawet wyobrazić. Mamy tu klimat zimnej Danii, z mrocznymi lochami pod policyjnymi posterunkami, skontrastowany ze stalowo-szklano-pałacową zgnilizną obłudnych bogaczy. Mamy też zgorzkniałego, nieustannie przemęczonego detektywa z Departamentu Q, zajmującego się nierozwiązanymi i przeterminowanymi sprawami (Nikolaj Lie Kaas).
Reżyser Mikkel Nørgaard, robiąc ten film, miał na świeżo obejrzane „Chinatown” i „Mechaniczną pomarańczę”, co widać po sposobie prowadzenia kamery oraz po charakterystycznych szczegółach, takich jak zaklejony plastrami nos bohatera, co stanowi aluzję do pamiętnej kreacji Nicholsona. W sumie bardzo przyzwoite widowisko, które budując napięcie, stawia przy okazji nieco głębsze pytania: Co się z nami stało? Co się stało z Danią? Zapewne także z tych powodów „Zabójcy bażantów” to najchętniej oglądany film wszech czasów w tym kraju.
Zabójcy bażantów, reż. Mikkel Nørgaard, prod. Dania, 119 min