Kolejne części kultowych filmów dają szansę na dialog międzypokoleniowy i zdobycie nowych członków przez grupy fanowskie. „Terminator: Genisys” to piąta odsłona historii o podróżach w czasie i walce ludzi z maszynami. John Connor, przywódca ruchu oporu z 2029 r., wysyła w przeszłość swoją prawą rękę Kyle’a Reese’a z misją ochrony matki. Maszyny zamierzają ją zabić, aby nie dopuścić do przyjścia na świat Connora. W 1984 r. sytuacja się komplikuje, bo oprócz złego terminatora wysłanego, by zamordować Sarę Connor, Reese spotyka dobrego terminatora (Schwarzenegger) wysłanego jeszcze wcześniej w celu ochrony Sary Connor. Gdy zawiązuje się akcja i bohaterowie przenoszą się do 2017 r., sprzeczności między równoległymi liniami czasu zaczynają bić po oczach – a może to po prostu czas traci na znaczeniu wskutek załamania wymiarów w relacjach między postaciami?
Celem misji jest powstrzymanie uruchomienia aplikacji Genisys, będącej w rzeczywistości znanym z poprzednich części systemem Skynet, mającym przejąć władzę nad światem. Autorzy łapią się więc wszędobylskiego motywu uzależnienia ludzi od urządzeń elektronicznych. Szkoda, że film jest przy tym miałki, pomysły ograne, a bójki mało efektowne. Twórcy mogą się za to szczycić namówieniem do powrotu do roli terminatora eksgubernatora Kalifornii Arnolda Schwarzeneggera. Aktor wykazał się niedawno refleksem na Facebooku: gdy po zalegalizowaniu związków homoseksualnych w USA włączył się w akcję „Celebrate Pride” i zmienił kolor zdjęcia profilowego na tęczowy, pewien rozczarowany Polak zagroził mu usunięciem polubienia. Rezolutny Schwarzenegger odpisał mu „Hasta la vista”, co wydaje się bardziej efektowne niż nowy film.
Terminator: Genisys, reż. Alan Taylor, prod. USA, 120 min