Między „Tintinem” i piątym odcinkiem przygód Indiany Jonesa (zapowiadanym na przyszły sezon) Steven Spielberg znów zabawił się w kronikarza historii. Uporawszy się z epickim portretem prezydenta Lincolna, w swoim stylu zajął się teraz mało znanym epizodem wymiany szpiegów na jednym z mostów podzielonego Berlina w czasach zimnej wojny. Rzecz wydarzyła się naprawdę. Sowiecki szpieg, niejaki Rudolf Abel (w KGB od 1927 r.), zanim został zdemaskowany przez Amerykanów, działał skutecznie ponad dwie dekady w Europie Zachodniej. W Nowym Jorku prowadził pracownię fotograficzną, podawał się za artystę, sporo czasu poświęcał malarstwu sztalugowemu. Nie wiadomo, co konkretnie miał na sumieniu. Przed sądem nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Według Encyklopedii Britanniki był uśpionym agentem przygotowującym się do współpracy z wywiadem wojskowym. Grający go aktor Mark Rylance fantastycznie oddaje złożoną, dwoistą naturę tej postaci. Pod maską demonicznego, pozbawionego emocji psychopaty czuje się silną, charyzmatyczną osobowość. W „Moście szpiegów” nie chodzi jednak o złożony psychologicznie portret zła wcielonego, tylko – jak zwykle u Spielberga – o bezkompromisową pochwałę amerykańskich wartości zapisanych w konstytucji.
Tom Hanks w charakterze niezłomnego idealisty, podejmującego się obrony znienawidzonego wroga, któremu wszyscy życzą kary śmierci, po raz kolejny wciela się w przeciętnego Amerykanina powołanego do wielkich czynów. Uczciwy, samotny prawnik z Brooklynu, racjonalista nieulegający zimnowojennej paranoi, ukochany mąż i ojciec nietracący szacunku oraz zaufania rodziny, reprezentuje godność szeryfa z klasycznych westernów. Może nie jest to szczególnie odkrywczy przykład bohaterstwa, niezawodnie działa jednak na wyobraźnię. Poza przyjemnością oglądania świetnego widowiska możemy być dumni, że Spielberg po raz kolejny docenił nasz kraj, kręcąc część zdjęć we Wrocławiu.
Most szpiegów, reż. Steven Spielberg, prod. USA, 135 min