Najgorsza śpiewaczka świata
Recenzja filmu: „Boska Florence”, reż. Stephen Frears
Kochała muzykę, zwłaszcza operę, ale bez wzajemności. Nie miała słuchu, a o jej głosie lepiej nie wspominać. Miała natomiast, i to w nadmiarze, dobre chęci i ambicje. Oraz pieniądze, których starczało na opłacenie nauczycieli, krytyków i klakierów, co pozwoliło jej trafić aż do Carnegie Hall. To po tym popisie w „New York Post” ukazała się recenzja zatytułowana „Najgorsza śpiewaczka świata”, a był to czas, kiedy recenzje znaczyły tyle co wyrok na artystę. Florence Foster Jenkins, do której w końcu dotarła brutalna prawda, ma do bliskich tylko jedno ważne pytanie: Czy wszyscy się ze mnie śmiali? Zapewne nie wszyscy, niektórym jej występy nawet się podobały, lecz to był cios, po którym już się nie podniosła. Mimo upływu lat (zmarła w 1944 r.) wciąż jest sławna, nawet jeśli nie o taką sławę jej chodziło. Została bohaterką popularnej sztuki teatralnej, teraz przypomniało sobie o niej kino. „Boską” w sztuce Petera Quiltera w Teatrze Polonia grała Krystyna Janda i była to jedna z największych ról tej aktorki. W filmie Stephena Frearsa Florence jest Meryl Streep, a trudno byłoby znaleźć lepszą wykonawczynię. Tak wspaniale fałszować potrafi tylko artystka obdarzona wielkim talentem. Ale czy wypada jeszcze chwalić Streep, laureatkę trzech Oscarów? Może będzie czwarty?
Boska Florence, reż. Stephen Frears, prod. USA/Wielka Brytania, 110 min