Kto lubi kryminały przesiąknięte – nieprzesadnie – krwią, kłamstwem i nieprawością, snute w spokojnym tempie, stylizowane na osadzone z dala od miast opowieści braci Coen, pozwalające obserwować lokalne obyczaje i cechy charakteru w krzywym zwierciadle, ten z łatwością odnajdzie się w sennej atmosferze estońskiej „Matki”. Kadri Kõusaar, autorka tego dzieła, zna się bardzo dobrze na naturze ludzkiej. Świetnie rozumie, co to dystans, samokontrola i samoopanowanie, powściąganie emocji, a także sceptycyzm co do tego, że człowiek jest stworzony do czynienia dobra. Można założyć, że bohaterowie filmu są uosobieniem stereotypowych estońskich cech znanych jedynie wąskiej grupie znawców hanzeatyckiej kultury, co wcale jednak nie przeszkadza identyfikować się z nimi i mieć poczucie, że uczestniczy się w interesującej grze, której reguły nie są do końca znane.
„Matka” to przyzwoicie skonstruowany, złożony z rozsypanych fragmentów kryminał wcale na kryminał niewyglądający. Monotonna narracja oparta jest na jednym, powtarzalnym jak refren, motywie: wizyt składanych pogrążonemu w śpiączce trzydziestoparoletniemu nauczycielowi liceum. Wyglądający niczym zdjęty z krzyża Chrystus otwiera tylko czasami oczy, sprawiając wrażenie, jak gdyby wysłuchiwał z boleścią zwierzeń bliskich i znajomych. Z urywków zdań wyłania się stopniowo ponury opis zdarzeń. W wyniku strzelaniny bohater został ciężko ranny, okazuje się jednak, że nie stan jego zdrowia leży wszystkim na sercu, tylko brak pobranych z banku 80 tys. euro, które gdzieś wyparowały. Charakter tej przypowieści o chciwości, nieudanym życiu i pragnieniu wyrwania się do lepszego świata podkreśla szczególny styl narracji: pozornie beznamiętny, chłodny, bezlitosny dla opisywanej rzeczywistości. Konsekwentnie akcentujący nagromadzony w niej absurd.
Matka (Ema), reż. Kadri Kõusaar, prod. Estonia, 2016, 89 min